Walt Disney Company rozumie trendy w dzisiejszym brandingu - czego dowodem było
przejęcie wytwórni Marvel (produkującej filmy z bohaterami dla "troszkę starszych" wielbicieli Disneya). Disney rozumie też jednak, a może - zwłaszcza - ostatnie tendencje w marketingu i zarządzaniu marką.
Stawia bowiem na point-of-sale i marketing doświadczeń.
Niby nic rewelacyjnego - w końcu tyle się przecież już napisało o tych dwóch zagadnieniach.
Ale nie zapominajmy, że mówimy o Disneyu. Brand postanowił więc zaoferować swoim klientom
mini-Disneylandy w 340 sklepach w USA i Europie!
"Nie trzeba kolejnych miejsc, by sprzedawać gadżety Disneya. To, co działa, to tylko doświadczenie, przeżycie" -
powiedział "NYT" Jim Fielding, szefujący globalnej sieci sklepów Disneya.
Sklepowe Disneylandy postawią na interaktywność i nowe technologie. Najmłodsi klienci będą mogli oglądać wideoklipy, które sami sobie wybiorą, brać udział w konkursach karaoke, czy czatować z gwiazdami Disney Channel (znam kilka gimnazjalistek, które dałyby się pokroić za czat z
Miley Cyrus z serialu "Hannah Montana").
Użycie technologii Apple'a (iPhone oczywiście), a także specjalne czipy umieszczone w opakowaniach produktów na półkach, pozwoli na stworzenie augumented reality.
Przedmioty - sprzedawane produkty - dzięki owym czipom będą się ze sobą "komunikować", tworząc różnego rodzaju interaktywne efekty.
Przykładowo - przejście obok "magicznego lustra", trzymając w ręku koronę Śpiącej Królewny, może sprawić, że w owym zwierciadle pojawi się, dajmy na to, Kopciuszek, i powie kilka słów.
Jak podkreślają ludzie z Walt Disney Company, mini-Disneylandy będą też dobrą areną do promowania nowych projektów przedsiębiorstwa, np. premier filmowych, których zbliżający się termin zamieni sklep w scenę wyjętą wprost z promowanego obrazu.
Gdy w kinach grana będzie disneyowska "Opowieść wigilijna", w sklepach - oprócz zainscenizowania wnętrz domu Scrooge'a, będzie można np. poczuć zapach świerku!
Widać, że Disney chce działać na wszystkie zmysły. Jak experience marketing - to na całego.
Ponoć decyzja o stworzeniu sklepowych Disneylandów, nie była wcale taka łatwa do podjęcia.
Największym problemem było to, że dzieci (i rodzice) będą do sklepów przychodzić tylko po to, by się pobawić, a nie żeby dokonać zakupu.
Jak Fielding przyznaje "New York Timesowi": nadszedł czas, by podjąć ryzyko. Zwłaszcza w obliczu powolnego wychodzenia gospodarki z kryzysu: nie ma co ukrywać - Disney szykuje się na lepsze czasy, gdy konsumpcja wróci na dawne tory.
Ryzyko, owszem - jest. Jednak zastanówmy się przez chwilę: mamy - póki co - kryzys. Wielu rodzin nie stać, by pojechać teraz do Disneylandu. Zwłaszcza, jeśli musieliby jechać za granicę.
Tymczasem wizyta w mini-Disneylandzie w najbliższym mieście jest czymś, co może być namiastką wizyty w Paryżu czy Orlando na Florydzie.
Namiastką - to fakt. Ale trochę zrekompensowaną ewentualnym zakupem gadżetów w owym mini-Disneylandzie. Całość i tak będzie dla rodziców opłacalna finansowo. Dla dziecka - wrażenia, przeżycia jako takie, mogą być zupełnie podobne. Dodatkowo będą zaś wzmocnione "pamiątką" - i to na pewno większą, niż ta, którą kupiliby mu rodzice spłukani zagraniczną podróżą.
Takie oszczędności dla rodziców - także w sensie zapewniania rozrywek dla dzieci - sprawią, że gdy kryzys minie, będą oni w stosunku do sklepowych Disneylandów odczuwać swoistą wdzięczność, którą następnie albo zrekompensują regularnymi wizytami (ze zrobieniem zakupów), albo wyprawą do "prawdziwego" Disneylandu.
Jedyne niebezpieczeństwo, jakie dostrzegam w tym projekcie, to spowszechnienie i znudzenie dziecka.
Gdy ja byłam mała, wizyta w Disneylandzie była czymś rodem z bajki, z bajkowego świata.
Pamiętam taki początek sobotniego bloku "Walt Disney przedstawia", gdy pokazywano migawki z amerykańskiego Disney Worldu. Mogłam to oglądać w kółko.
Gdy niedłgo później rodzice zabrali mnie do
Eurodisneylandu, było - owszem - inaczej (tzn. mniej bajkowo) niż w telewizji, ale sama nadawałam tej wyprawie większą rangę, ponieważ żeby to wszystko przeżyć i zobaczyć, trzeba było pojechać aż do Paryża.
Wiadomo, że dzisiaj internet bardzo dużo zmienił w kwestiach dostępności. Wszystko w zasadzie chcemy mieć na wyciągnięcie ręki. I dzisiejsze dzieci są do tego przyzwyczajone.
Dlatego dla nich pomysł Disneylandu na wyciągnięcie ręki, może okazać się skuteczniejszy niż byłby dla mojego pokolenia off-line.
Poza tym - dostępność Disneylandu nie musi oznaczać monotonii: sklepowe "parki Disneya" mogą przechodzić całkowitą metamorfozę znacznie częściej, niż w regularnych Disney Worldach uruchamiane są nowe atrakcje.
Dzięki temu dzieci będą otrzymywać coraz to nowe bodźce - nie będzie więc monotonnie.
Sama chętnie bym się chyba wybrała na takie zakupy.