10 listopada 2009

Polska marka z potencjałem: i uwaga, nie chodzi o wódkę

W ostatnim „Newsweeku” możemy przeczytać pierwszy tekst z cyklu (?) o polskich markach. Założeniem autora tekstu było, że polskie brandy nie są w stanie zrobić <światowej kariery> bez wcześniejszego obcemu kapitałowi.
Który – niewdzięcznik! – ani myśli ruszać z polskimi markami na światowy rynek. Podany jest przykład Cadbury, który nie docenił globalnego potencjału wedlowskiego ptasiego mleczka. Natomiast jako brand mający (ponoć wg rankingu czytelników) największe szanse na globalną ekspansję, przywoływany jest…Atlas. Tak: ten od klejów i bocianów.

Zatrzymajmy się na chwilę przy Atlasie. Nie mam wątpliwości co do siły tego brandu, ale wymienianie jej w tym kontekście to trafienie kulą w płot. Trudno bowiem o bardziej markę. Co więcej, bazuje ona na polskości nieco zaściankowej, która trochę budzi w odbiorcach skojarzenia z hasłami typu „ojcowizna”, czy „ziemia”, na której buduje się dom. Że w reklamie wystąpi „Chuck Norris”, to fajnie – ale właśnie fakt zaangażowania sobowtóra , tylko uwypukla tę nieco zaściankową polskość, którą każdy gdzieś tam głęboko w sobie nosi, jako swego rodzaju dziedzictwo kulturowe: touchpoint wywołujący uczucie , nawet jeśli na co dzień przebywamy w kosmopolitycznym środowisku. Nie da się tego przetransponować na poziom globalny.

Swoją drogą – jeszcze a propos Atlasu: to chyba jedna z pierwszych polskich marek, która zastosowała niestandardową formę reklamy: z dzieciństwa pamiętam te sztuczne bociany na słupach energetycznych przy drogach – wyglądały naprawdę jak prawdziwe! Ale wracając do polskich szans na globalnym rynku.
Atlas miałby szansę tylko wtedy, gdyby na świecie zapanowała moda na polskość. Nie oszukujmy się – średnio się na to zanosi.

Czy jest więc jakiś brand, który ma szansę? Dla mnie numerem jeden jest Ingot. W Polsce ten kosmetyczny brand – początkowo naprawdę tani (teraz bardziej półka kolorówek w stylu Maybelline) – doczekał się statusu kultowego: przede wszystkim – ze względu na naprawdę dobrą jakość. Wszystkie ochy i achy nad lakierami i cieniami Inglota to nie przesada. Ale właśnie: owe ochy i achy wypowiadają najczęściej na łamach prasy polskie celebrities. Dodatkowo, Inglota lubią makijażyści – pamiętajmy, że w Polsce przez długi czas nie było topowej globalnej marki do profesjonalnego makijażu – Maca.
Patrząc na design salonów sprzedaży i strategię, Ingot bez wątpienia czerpał wzorce od Maca. Też czerń i minimalizm wystroju wnętrz kontrastująca z feerią barw kosmetyków – wariacji kolorystycznych poszczególnych produktów jest wiele.

Kilka miesięcy temu Ingot otworzył swój pierwszy punkt sprzedaży na nowojorskim Broadwayu. I chociaż – póki co – to jedyny salon firmy w Stanach, powoli wzmianki o polskich kosmetykach zaczynają pojawiać się w świadomości modowego światka. Duża w tym rola nieoficjalnej ambasadorki marki (bo o żadnym oficjalnym kontrakcie mi nic nie wiadomo) – supermodelki Anji Rubik, która we wszystkich wywiadach opowiada o miłości do czarnych lakierów od Inglota. Jeśli koleżanki – modelki zagustują w polskich kosmetykach, stąd już nieduży krok do trafienia do masowych (w miarę, masowych, oczywiście) odbiorców. Sfera komunikacji branżowej jest bowiem bardziej powiązana i zdemokratyzowana niż w Polsce. W Stanach bowiem wystarczy wzmianka na Twitterze wpływowej osoby ze świata mody (dziennikarki modowej, blogerki, trend hunterki, modelki, makijażystki itd.), aby wiadomość o nowym produkcie rozeszła się lotem błyskawicy.

Pozostaje bowiem chyba zalecić Wojciechowi Inglotowi (w Stanach występującemu jako Wojtek), by każdą z polskich modelek w Nowym Jorku (a tych jest sporo – oprócz Rubik, np. Magdalena Frąckowiak czy Monika Jagaciak) wyposażył w walizeczkę swoich kosmetyków. I najlepiej zestaw próbek – dla koleżanek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz