Sieć pozbawia przyjemności świątecznych zakupów.
Owszem, w internecie możemy szukać informacji o produktach, cenach i dostępności, sprawdzać opinie użytkowników i fachowe oceny. Jednak kupować pójdziemy do sklepów, by posłuchać sączących się z głośników „Last Christmas” i powdychać rozpylany w supermarketach aromat świątecznego piernika.
A przynajmniej tak zrobią Amerykanie.
Jak podaje „Brandweek” na podstawie badania Nielsen co. “The Online Holiday Outlook: 2009”, w porównaniu z zeszłym rokiem, odsetek konsumentów kupujących online spadnie o dziesięć punktów procentowych (chociaż ciągle to 63 proc.!)
Rośnie też grupa zdeklarowanych przeciwników kupowania w sieci – jednoznacznie przeciwko temu opowiada się siedem procent (w porównaniu z jednym na sto przed dwoma laty).
Dlaczego następuje odpływ konsumentów z sieci?
Jako główny powód, ankietowani podają opłaty za przesyłkę, które zawyżają internetowe ceny tak, że czasami opłaca się bardziej pójść do sklepu w okolicy. Chociaż to strata czasu („nienawidzę tłoku w sklepach przed świętami” – to drugie wytłumaczenie, zaraz po „mogę kupić, co tylko zechcę – mam wybór”, którym konsumenci motywują swoje zamiłowanie do zakupów w internecie) i najczęściej również ograniczona możliwość wyboru, w czasach kryzysu najwidoczniej warto się poświęcić.
Dlatego wielu internetowych sprzedawców jako standard oferuje dostawę gratis – najczęściej na terenie całych Stanów. Wiąże się to jednak z zakupami powyżej określonej kwoty. Na gratisową przesyłkę nie ma co liczyć, gdy zamawiamy towar z zagranicy. Abstrahując od dostępności (tutaj jednak Polacy są zdecydowanie bardziej poszkodowani niż Amerykanie…), zazwyczaj doliczyć trzeba też cła. Ale, ale: powodem numer dwa przeciwko zakupom w sieci, jest zamiłowanie do „rozglądania się”, dotknięcia, porównania (odpowiednio 44 i 51 proc.)
Zatrzymajmy się tutaj.
Moim zdaniem chęć osobistego dotknięcia, porównania i obejrzenia produktu przed jego zakupem, wiąże się z…kryzysem zaufania, który jest efektem kryzysu. Do tej pory można było kupować wszystko „na słowo”, beztrosko wyciągając kartę kredytową. Kryzys pokazał jednak, że obciążenie karty kredytowej ma realne konsekwencje – i to często negatywne. Zamiast wirtualnych pieniędzy, konsumenci powoli uczą się mówić „sprawdzam” – tak, jak mówią banki, które zaostrzyły kryteria kredytowe.
Zakupy w sieci zakładają zaufanie. Nie tylko dlatego, że podajemy swój numer karty kredytowej, lecz dlatego, że zamiast oryginalnych perfum możemy dostać podróbkę. To jednak przede wszystkim sprawdzian zaufania do samego siebie: w końcu całe morze towarów jest tylko na jedno kliknięcie (dobrze, na więcej – jeśli sklep ma gorsze usability;)) Dodatkowo, widać w tym pewien kryzys zaufania do brandów.
Przecież kupując jakąś markę, bardziej niż rzeczywisty produkt, kupujemy nasze (odpowiednio wykreowane) wyobrażenie o nim. Ba – kupujemy pewien styl życia. Wybierając produkty markowe w sieci, zakładaliśmy pewną ich jakość, ufaliśmy im.
Tymczasem idąc do sklepu, stajemy się niewiernymi Tomaszami, którzy muszą dotknąć, by uwierzyć: sprzeniewierzamy się ukochanym brandom! I tak, i nie. Zapominamy często o jednym małym, lecz ważnym szczególe.
Pomimo indywidualizacji społeczeństwa, człowiek pozostaje istotą społeczną, potrzebuje kontaktu z ludźmi. Kupowanie w sieci to jednak akt jednostkowy (wyłączając aukcję – tu jednak dochodzi do głosu atawizm – średnio pożądany przy zakupach świątecznych). Wspólnota brandu owszem, istnieje – na forach, społecznościach, blogach. To jednak przede wszystkim wymiana informacji, opinii o produkcie, a nie sam akt kupowania.
Tymczasem wizyta w sklepie to okazja na spotkanie z drugim człowiekiem – twarzą w twarz. Najczęściej z takim, który wybiera określony sklep, kupuje określone produkty – takie, jak i my (nie mówię w tej chwili o wielkopowierzchniowych hipermarketach, chociaż i tam możemy zauważyć). Jesteśmy więc wśród ludzi do nas podobnych. I to utożsamianie się przenosimy na obiekt, który nas do sklepu przyciągnął: na produkt i na brand. Marka – z abstrakcyjnego wyznacznika aspiracji i wartości – staje się wtedy pewnym weryfikatorem.
Weryfikujemy swoje wyobrażenia o marce, o nas samych i o innych członkach społeczności brandu. Dlatego właśnie przed świętami promocje brandów powinny być zintegrowane na linii internet – point of sale: aby zapobiec dysonansowi poznawczemu. Bo stąd już prosta droga do markowej zdrady…
Owszem, w internecie możemy szukać informacji o produktach, cenach i dostępności, sprawdzać opinie użytkowników i fachowe oceny. Jednak kupować pójdziemy do sklepów, by posłuchać sączących się z głośników „Last Christmas” i powdychać rozpylany w supermarketach aromat świątecznego piernika.
A przynajmniej tak zrobią Amerykanie.
Jak podaje „Brandweek” na podstawie badania Nielsen co. “The Online Holiday Outlook: 2009”, w porównaniu z zeszłym rokiem, odsetek konsumentów kupujących online spadnie o dziesięć punktów procentowych (chociaż ciągle to 63 proc.!)
Rośnie też grupa zdeklarowanych przeciwników kupowania w sieci – jednoznacznie przeciwko temu opowiada się siedem procent (w porównaniu z jednym na sto przed dwoma laty).
Dlaczego następuje odpływ konsumentów z sieci?
Jako główny powód, ankietowani podają opłaty za przesyłkę, które zawyżają internetowe ceny tak, że czasami opłaca się bardziej pójść do sklepu w okolicy. Chociaż to strata czasu („nienawidzę tłoku w sklepach przed świętami” – to drugie wytłumaczenie, zaraz po „mogę kupić, co tylko zechcę – mam wybór”, którym konsumenci motywują swoje zamiłowanie do zakupów w internecie) i najczęściej również ograniczona możliwość wyboru, w czasach kryzysu najwidoczniej warto się poświęcić.
Dlatego wielu internetowych sprzedawców jako standard oferuje dostawę gratis – najczęściej na terenie całych Stanów. Wiąże się to jednak z zakupami powyżej określonej kwoty. Na gratisową przesyłkę nie ma co liczyć, gdy zamawiamy towar z zagranicy. Abstrahując od dostępności (tutaj jednak Polacy są zdecydowanie bardziej poszkodowani niż Amerykanie…), zazwyczaj doliczyć trzeba też cła. Ale, ale: powodem numer dwa przeciwko zakupom w sieci, jest zamiłowanie do „rozglądania się”, dotknięcia, porównania (odpowiednio 44 i 51 proc.)
Zatrzymajmy się tutaj.
Moim zdaniem chęć osobistego dotknięcia, porównania i obejrzenia produktu przed jego zakupem, wiąże się z…kryzysem zaufania, który jest efektem kryzysu. Do tej pory można było kupować wszystko „na słowo”, beztrosko wyciągając kartę kredytową. Kryzys pokazał jednak, że obciążenie karty kredytowej ma realne konsekwencje – i to często negatywne. Zamiast wirtualnych pieniędzy, konsumenci powoli uczą się mówić „sprawdzam” – tak, jak mówią banki, które zaostrzyły kryteria kredytowe.
Zakupy w sieci zakładają zaufanie. Nie tylko dlatego, że podajemy swój numer karty kredytowej, lecz dlatego, że zamiast oryginalnych perfum możemy dostać podróbkę. To jednak przede wszystkim sprawdzian zaufania do samego siebie: w końcu całe morze towarów jest tylko na jedno kliknięcie (dobrze, na więcej – jeśli sklep ma gorsze usability;)) Dodatkowo, widać w tym pewien kryzys zaufania do brandów.
Przecież kupując jakąś markę, bardziej niż rzeczywisty produkt, kupujemy nasze (odpowiednio wykreowane) wyobrażenie o nim. Ba – kupujemy pewien styl życia. Wybierając produkty markowe w sieci, zakładaliśmy pewną ich jakość, ufaliśmy im.
Tymczasem idąc do sklepu, stajemy się niewiernymi Tomaszami, którzy muszą dotknąć, by uwierzyć: sprzeniewierzamy się ukochanym brandom! I tak, i nie. Zapominamy często o jednym małym, lecz ważnym szczególe.
Pomimo indywidualizacji społeczeństwa, człowiek pozostaje istotą społeczną, potrzebuje kontaktu z ludźmi. Kupowanie w sieci to jednak akt jednostkowy (wyłączając aukcję – tu jednak dochodzi do głosu atawizm – średnio pożądany przy zakupach świątecznych). Wspólnota brandu owszem, istnieje – na forach, społecznościach, blogach. To jednak przede wszystkim wymiana informacji, opinii o produkcie, a nie sam akt kupowania.
Tymczasem wizyta w sklepie to okazja na spotkanie z drugim człowiekiem – twarzą w twarz. Najczęściej z takim, który wybiera określony sklep, kupuje określone produkty – takie, jak i my (nie mówię w tej chwili o wielkopowierzchniowych hipermarketach, chociaż i tam możemy zauważyć
Weryfikujemy swoje wyobrażenia o marce, o nas samych i o innych członkach społeczności brandu. Dlatego właśnie przed świętami promocje brandów powinny być zintegrowane na linii internet – point of sale: aby zapobiec dysonansowi poznawczemu. Bo stąd już prosta droga do markowej zdrady…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz