Jednak nie po to, by dowiadywać się, co słychać u przyjaciół i wyborców, ale by szukać terrorystów.
Serwisy społecznościowe miałyby przechowywać dane swoich użytkowników, które byłyby następnie wprowadzane do centralnej bazy wchodzącej w skład Intercept Modernisation Programme.
Są już propozycje wprowadzenia podobnych uregulowań na poziomie dyrektyw Rady UE: zgodnie z nimi - dostawcy usług internetowych (żeby być dokładną w tłumaczeniu;)) mieliby obowiązek monitorować e-maile, dane itd., a także składować je przez okres jednego roku, dzięki czemu mogłyby być użyte przez rządy państw w celach działań prewencyjnych i antyterrorystycznych.
Dyrektywa zostawia jednak "dziurę" na serwisy społecznościowe - największe przecież nagromadzenie danych w sieci.
Dlatego brytyjski rząd postanowił zaryzykować i rozpoczął prace nad planem wprowadzenia nakazu monitorowania także popularnych społeczności.
Jak przyznają sami autorzy owych planów - zdają sobie sprawę z ich kontrowersyjności i potencjalnie dużej niechęci internautów przeciwko takiemu działaniu rządu.
Warta zauważenia jest też propozycja innej ustawy, a mianowicie - prawa nakładającego na szkoły podstawowe obowiązek nauczenia dzieci, jak korzystać z serwisów typu Twitter czy Wikipedia.
W kontekście naszego kraju - ów drugi pomysł jest - moim zdaniem - gotowy do natychmiastowego "Ctrl+C; Ctrl+V".
Polskie dzieci Internetu uczą się same, zaczynając zresztą od stron najmniej do tego odpowiednich.
Rodzice - albo się nie interesują, albo sami nie mają o sieci pojęcia. Ewentualnie - nie mają czasu.
Owszem, w szkołach są prowadzone akcje typu "Dzień Bezpiecznego Internetu", jednak często pomijają one serwisy Web 2.0, bo bazują na materiałach z początku XXI wieku, gdy szczytem sieciowego szału były czaty.
Dzieciaki powinny być też uczone korzystania z Google'a. Wiemy przecież, że to wcale nie taka prosta sprawa. Tymczasem podstawy posługiwania się wyszukiwarką są często obce nawet studentom - wydawałoby się - obeznanym ze środowiskiem Internetu, a także odpowiednio dorosłym, by z niego umiejętnie korzystać.
Podobnie - Wikipedia. Stanowi najczęściej (obok "emerytki" - sciagi.pl) źródło darmowych referatów na wszystkie poziomy edukacji - od podstawówki po studia wyższe.
Nie chodzi już nawet o jakość informacji (która to znacznie się w ciągu ostatnich lat polepszyła), ale o stronniczość i selekcję faktów autorów haseł. Tego niestety nie da się uniknąć nigdzie, nawet w publikacjach naukowych, ale w przeciętny "szukacz", a nie wikipedysta - twórca haseł, nie jest krytycznie nastawiony do tego, co czyta.
Moim zdaniem - ogromną zaletą Wikipedii jako źródła wiedzy są odnośniki i wskazówki bibliograficzne. Tymczasem mało kto zwraca na te rzeczy uwagę.
Pomysł, by nauczyciele mówili o tym swoim uczniom, jest moim zdaniem rewelacyjny, a w Polsce zdecydowanie bardziej przyczyniłby się do likwidacji wykluczenia cyfrowego i cyfrowego wtórnego analfabetyzmu (bądź analfabetyzmu funkcjonalnego - tutaj w "niecyfrowej wersji" - według danych OECD ponoć przodujemy), niż obiecywanie laptopa dla każdego gimnazjalisty.
Serwisy społecznościowe miałyby przechowywać dane swoich użytkowników, które byłyby następnie wprowadzane do centralnej bazy wchodzącej w skład Intercept Modernisation Programme.
Są już propozycje wprowadzenia podobnych uregulowań na poziomie dyrektyw Rady UE: zgodnie z nimi - dostawcy usług internetowych (żeby być dokładną w tłumaczeniu;)) mieliby obowiązek monitorować e-maile, dane itd., a także składować je przez okres jednego roku, dzięki czemu mogłyby być użyte przez rządy państw w celach działań prewencyjnych i antyterrorystycznych.
Dyrektywa zostawia jednak "dziurę" na serwisy społecznościowe - największe przecież nagromadzenie danych w sieci.
Dlatego brytyjski rząd postanowił zaryzykować i rozpoczął prace nad planem wprowadzenia nakazu monitorowania także popularnych społeczności.
Jak przyznają sami autorzy owych planów - zdają sobie sprawę z ich kontrowersyjności i potencjalnie dużej niechęci internautów przeciwko takiemu działaniu rządu.
Warta zauważenia jest też propozycja innej ustawy, a mianowicie - prawa nakładającego na szkoły podstawowe obowiązek nauczenia dzieci, jak korzystać z serwisów typu Twitter czy Wikipedia.
W kontekście naszego kraju - ów drugi pomysł jest - moim zdaniem - gotowy do natychmiastowego "Ctrl+C; Ctrl+V".
Polskie dzieci Internetu uczą się same, zaczynając zresztą od stron najmniej do tego odpowiednich.
Rodzice - albo się nie interesują, albo sami nie mają o sieci pojęcia. Ewentualnie - nie mają czasu.
Owszem, w szkołach są prowadzone akcje typu "Dzień Bezpiecznego Internetu", jednak często pomijają one serwisy Web 2.0, bo bazują na materiałach z początku XXI wieku, gdy szczytem sieciowego szału były czaty.
Dzieciaki powinny być też uczone korzystania z Google'a. Wiemy przecież, że to wcale nie taka prosta sprawa. Tymczasem podstawy posługiwania się wyszukiwarką są często obce nawet studentom - wydawałoby się - obeznanym ze środowiskiem Internetu, a także odpowiednio dorosłym, by z niego umiejętnie korzystać.
Podobnie - Wikipedia. Stanowi najczęściej (obok "emerytki" - sciagi.pl) źródło darmowych referatów na wszystkie poziomy edukacji - od podstawówki po studia wyższe.
Nie chodzi już nawet o jakość informacji (która to znacznie się w ciągu ostatnich lat polepszyła), ale o stronniczość i selekcję faktów autorów haseł. Tego niestety nie da się uniknąć nigdzie, nawet w publikacjach naukowych, ale w przeciętny "szukacz", a nie wikipedysta - twórca haseł, nie jest krytycznie nastawiony do tego, co czyta.
Moim zdaniem - ogromną zaletą Wikipedii jako źródła wiedzy są odnośniki i wskazówki bibliograficzne. Tymczasem mało kto zwraca na te rzeczy uwagę.
Pomysł, by nauczyciele mówili o tym swoim uczniom, jest moim zdaniem rewelacyjny, a w Polsce zdecydowanie bardziej przyczyniłby się do likwidacji wykluczenia cyfrowego i cyfrowego wtórnego analfabetyzmu (bądź analfabetyzmu funkcjonalnego - tutaj w "niecyfrowej wersji" - według danych OECD ponoć przodujemy), niż obiecywanie laptopa dla każdego gimnazjalisty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz