29 marca 2009

Gwiezdny ekshibicjonizm: Pudelek kontra Twitter

Media rozpisują się ostatnio o gwiazdach (bądź celebrytach: jak kto woli), które kontaktują się ze swoimi fanami ( i wszystkimi innymi osobami) via Twitter.

Jedni uznają to za skrajny ekshibicjonizm - wpisy na Twitterze może czytać przecież każdy.
Inni podkreślają, że wśród gwiazd ciągle twitterujących znajdują się nazwiska raczej ze średniej i niższej półki. Wielkie gwiazdy ponoć nie miałyby czasu ciągle dodawać nowych wpisów.

Niektóre z tych ostatnich znalazły rozwiązanie problemu, zatrudniając ghostwriterów. Britney Spears (numer 1 na liście twitterujących celebrytów) dodaje statusy na zmianę ze swoim menedżerem. Części fanów piosenkarki ten dwugłos przeszkadza, ale moim zdaniem - rozwiązanie całkiem uczciwe. A przynajmniej stwarzając takie pozory - co w wirtualnym świecie jest równe istnieniu.

Nie rozwodząc się wiele na temat amerykańskich gwiazd i ich przygód na Twitterze, chciałabym porównać tę sytuację do naszego rodzimego rynku plotkarsko-gwiazdroskiego.
Gwiazdy tak naprawdę nie komunikują wprost do swoich fanów. Jeśli już - to w ramach zamkniętych stron internetowych, ściśle ograniczonych społeczności.
Rolę pośrednika pełnią plotkarskie portale, z Pudelkiem na czele.
Sam Pudelek zresztą wielokrotnie miażdżył krytyką Gosię Andrzejewicz, która - ponoć (wiem to z Pudelka;)) - poprzez swój blog/stronę utrzymuje dosyć bezpośrednie relacje z fanami.
Warto zauważyć, że w USA relacje celebrities z fanami śledzącymi ich na Twitterze są zdecydowanie apersonalne. Gwiazda TAM otwiera się pozornie - samodzielnie rozchyla szlafrok, nie czeka, aż przybiegnie Pudelek i go z niej zedrze.
U nas gwiazdy albo Pudelka odganiają, albo przed nim uciekają.

Zadziwiające jest, że pomimo prób bezpośredniego ingerowania w treść przekazu polskich celebrytów (Agnieszka Frykowska), te działania były odbierane jako cenzura - szczelne otulanie się szlafrokiem.

Aby rodzime gwiazdy mogły kontrolować przekaz na swój temat, muszą zazwyczaj iść do telewizji bądź gazet.
Istnieje jednak niebezpieczeństwo, że nawet cukierkowy wizerunek wykreowany w ten sposób, zostanie ostro skrytykowany na portalach plotkarskich.
Problem w tym, że portale owe czytają ludzie nie tylko interesujacy się życiem danej gwiazdy, czy w ogóle wielbiciele tematyki people.
Cóż więc zrobić? Warto zwrócić uwagę na komentarze. Czasami wypowiadają się w nich znajomi celebrytów (zazdrośni rywale?), ale takim wypowiedziom brakuje jakiejkolwiek wiarygodności.
Tymczasem Twitter pozwala nie tylko komentować celebrytom nieprzychylne doniesienia na ich temat, czy dopiekać swoim rywalom. Twitter daje przede wszystkim wiarygodność takim wypowiedziom.

Internauta nie lubi być oszukiwany przez ghostwritera. Ale lepszy już taki ghostwiter, bo opłacany z kieszeni celebryty - właściciela twitterowego konta.

27 marca 2009

Nestle według Kansei - filozofii designu

Nestle będzie użwać zasad japońskiej filozofii Kansei po to, aby produkty firmy stanowiły odpowiedź na ukryte pragnienia serc konsumentów.

Zabrzmiało patetycznie?
Chociaż Kansei bazuje na emocjach, dzięki użyciu całkiem rozumowych, a już na pewno - mało romantycznych technik, umożliwia firmom osiąganie efektów całkiem mierzalnych. Oprócz, oczywiście, niemierzalnej z definicji miłości klientów.

Mazda użyła metodologii Kansei przy projektowaniu sportowego MX5. Efekt? Wpis w Księdze Rekordów Guinessa jako najlepiej sprzedające się dwusiedzeniowe auto w historii.
Na czym polega Kansei?

To przede wszystkim analiza semantyczna produktu. Badane są subiektywne (najczęściej przymiotnikowe) określenia danego produktu bądź usługi.
Komputery analizują setki określeń, wybierając najbardziej reprezentatywną próbkę.
Celem tych działań jest wyłonienie słów niejako konstytuujących badany przedmiot albo usługę.

Następna część badania to ocenianie designu. Konsumenci wybrani z docelowego segmentu rynku oceniają, w jaki sposób przedstawiony design wyraża dany termin, określenie, cechę (wyłonioną w pierwszej części tworzenia projektu) - na przykład w skali od 1 do 7.

Programy statystyczne badają powiązanie ocen konkretnych wizualizacji ze słowami wyłonionymi w pierwszej fazie.
Umożliwia to świadome tworzenie każdego elementu identyfikacji wizualnej, a także używanie jego poszczególnych elementów jako precyzyjnego narzędzia dotarcia do grupy docelowej z odpowiednim komunikatem.

Pierwszym opakowaniem, które zostało zaprojektowane zgodnie z techniką Kansei, jest pudełko czekolady Black Magic.

Nestle jest zadowolone z rezultatów i zamierza kontynuować wykorzystanie Kansei przy innych produktach.

Abstrahując od japońskiego rodowodu i filozoficznej bazy, Kansei wydaje się prostą, acz skuteczą strategią na czasy kryzysu.
Łączy bowiem emocje - kluczowy element porozumienia "konsument - marka" z możliwymi do zmierzenia efektami, co jest coraz ważniejsze, gdy przychodzi liczyć się z wydatkami na branding.

Czyżby w końcu można było mieć ciastko i je zjeść? A może nie ciastko, tylko taką jedną czekoladę...

25 marca 2009

Brytyjski rząd będzie monitorował MySpace i Facebook

Jednak nie po to, by dowiadywać się, co słychać u przyjaciół i wyborców, ale by szukać terrorystów.

Serwisy społecznościowe miałyby przechowywać dane swoich użytkowników, które byłyby następnie wprowadzane do centralnej bazy wchodzącej w skład Intercept Modernisation Programme.

Są już propozycje wprowadzenia podobnych uregulowań na poziomie dyrektyw Rady UE: zgodnie z nimi - dostawcy usług internetowych (żeby być dokładną w tłumaczeniu;)) mieliby obowiązek monitorować e-maile, dane itd., a także składować je przez okres jednego roku, dzięki czemu mogłyby być użyte przez rządy państw w celach działań prewencyjnych i antyterrorystycznych.

Dyrektywa zostawia jednak "dziurę" na serwisy społecznościowe - największe przecież nagromadzenie danych w sieci.

Dlatego brytyjski rząd postanowił zaryzykować i rozpoczął prace nad planem wprowadzenia nakazu monitorowania także popularnych społeczności.
Jak przyznają sami autorzy owych planów - zdają sobie sprawę z ich kontrowersyjności i potencjalnie dużej niechęci internautów przeciwko takiemu działaniu rządu.

Warta zauważenia jest też propozycja innej ustawy, a mianowicie - prawa nakładającego na szkoły podstawowe obowiązek nauczenia dzieci, jak korzystać z serwisów typu Twitter czy Wikipedia.

W kontekście naszego kraju - ów drugi pomysł jest - moim zdaniem - gotowy do natychmiastowego "Ctrl+C; Ctrl+V".
Polskie dzieci Internetu uczą się same, zaczynając zresztą od stron najmniej do tego odpowiednich.
Rodzice - albo się nie interesują, albo sami nie mają o sieci pojęcia. Ewentualnie - nie mają czasu.
Owszem, w szkołach są prowadzone akcje typu "Dzień Bezpiecznego Internetu", jednak często pomijają one serwisy Web 2.0, bo bazują na materiałach z początku XXI wieku, gdy szczytem sieciowego szału były czaty.
Dzieciaki powinny być też uczone korzystania z Google'a. Wiemy przecież, że to wcale nie taka prosta sprawa. Tymczasem podstawy posługiwania się wyszukiwarką są często obce nawet studentom - wydawałoby się - obeznanym ze środowiskiem Internetu, a także odpowiednio dorosłym, by z niego umiejętnie korzystać.

Podobnie - Wikipedia. Stanowi najczęściej (obok "emerytki" - sciagi.pl) źródło darmowych referatów na wszystkie poziomy edukacji - od podstawówki po studia wyższe.
Nie chodzi już nawet o jakość informacji (która to znacznie się w ciągu ostatnich lat polepszyła), ale o stronniczość i selekcję faktów autorów haseł. Tego niestety nie da się uniknąć nigdzie, nawet w publikacjach naukowych, ale w przeciętny "szukacz", a nie wikipedysta - twórca haseł, nie jest krytycznie nastawiony do tego, co czyta.

Moim zdaniem - ogromną zaletą Wikipedii jako źródła wiedzy są odnośniki i wskazówki bibliograficzne. Tymczasem mało kto zwraca na te rzeczy uwagę.
Pomysł, by nauczyciele mówili o tym swoim uczniom, jest moim zdaniem rewelacyjny, a w Polsce zdecydowanie bardziej przyczyniłby się do likwidacji wykluczenia cyfrowego i cyfrowego wtórnego analfabetyzmu (bądź analfabetyzmu funkcjonalnego - tutaj w "niecyfrowej wersji" - według danych OECD ponoć przodujemy), niż obiecywanie laptopa dla każdego gimnazjalisty.

22 marca 2009

Najlepsze, na co możesz wyrzucić pieniądze

MarketingMagazine.co.uk zamieścił listę 10 zbędnych produktów na rok 2009.
Wiadomo, mamy kryzys, tymczasem rynek zalewany jest produktami zupełnie zbędnymi,
które nie tylko do szczęścia nie są potrzebne, ale bezlitośnie drążą konsumencką kieszeń.

Patrząc na listę, znajdziemy przede wszystkim produkty instant, które mają
maksymalnie ułatwić konsumenckie życie. Wiadomo, że łatwo przyzwyczajamy się do dobrego. Zwłaszcza, że za to rzeczywiście niewielkie, ale pozornie - duże, bo często pomysłowe ułatwienie, musimy zapłacić tylko "trochę" więcej.

Teoretycznie, w czasach kryzysu każdy konsument potrzebuje drobnego luksusu, który hołdowałby naszej próżności. Zaskakujące rozwiązania prostych czynności oferowane przez produkty z listy, mają dodatkowo zapewnić swoim użytkownikom poczucie "innowatora", choćby chodziło tylko o papier toaletowy.
Ale do rzeczy:

1. "Bezrolkowy" papier toaletowy Andrex
Na polskim rynku odpowiednikiem tej marki jest Velvet.
Chociaż autorzy listy wątpią w sukces tej innowacji na brytyjskim rynku, wypada tylko się zgodzić, i dodać, że w Polsce najtańsze szare papiery toaletowe są właśnie bez rolek - po prostu ciasno zwinięty papier.
Jednak te nasze polskie, tanie i zwykłe papiery są zarówno brzydkie, jak i złej jakośći.
Koneserzy mogliby się ostatecznie więc przerzucić na papier Andreksa - o ile nie
powrócą do zwyczajów naszych dziadków i cięcia gazet na papier toaletowy. Zwłaszcza, że pisma oszczędzają na papierze, więc jest on coraz gorszej jakości (choć miękki papier akurat przy tym zastosowaniu jest jak najbardziej pożądany)

2.Jajka instant Oakland Farm
Tak - instant. Jajka są w stanie płynnym i sprzedawane w kartonikach. Na pół litra
średnio wychodzi 10 jaj. Producent zapewnia, że nadają się one do użycia w ciągu 21 dni po otwarciu - czyli, gdy zaczniemy piec ciasta na Boże Narodzenie, starczy (prawie) do Tłustego Czwartku.
I nie trzeba więcej płacić - jak za jajka kur z hodowli ekologicznych - nie ma więc jajek równych i równiejszych.

3. Gotowy posiłek Tesco: 2 pieczone kartofle z serem
Dla maksymalnych leni, czyli pewnie dla studentów. Ci polscy jednak pewnie aż tak leniwi nie są, a tym bardziej - tak rozrzutni.
Podobnie emeryci. Zresztą - mało to jakoś ekologiczne.

4.Naleśniki w płynie
Tylko usmażyć - żadnego odmierzania "na oko"!

5.Gotowa kanapka z dżemem od Marksa&Spencera
To nie jest zwykła kanapka z dżemem - to kanapka z dżemem od M&S. Pewnie dżem słodszy. W Polsce dla tych, których nie stać, by szpanować ciuchami od M&S (o niebo droższymi u nas niż w UK).

Resztę listy można znaleźć na stronie, jednak najbardziej zszokowała mnie pozycja numer 10: Bezkofeinowa Coca-Cola Light. Nie dość, że bez cukru, to i bez kofeiny. A kolor przynajmniej został?

19 marca 2009

Pozycjonowanie umarło?

Powinnam napisać "positioning umarł", w końcu to dojrzały mężczyzna, a nie niewinne dziecko.
Idea Ala Riesa i Jacka Trouta pochodzi przecież z lat osiemdziesiątych.
Początkowo nie wywołała wielkiego "WOW" w branży. Przez dwa lata krążyła po różnych pismach marketingowych, aż w końcu tekst w "Advertising Age" sprawił, że Ries i Trout stali się guru z zakresu marketingu i reklamy.

Pozycjonowanie na czym polega, każdy niby wie. Co więcej, każdy z nas je stosuje - nawet w codziennym życiu, niezależnie od tego, jaką mamy wiedzę o marketingu.
Wybierając te, a nie inne marki, mimowolnie kreślimy swój własny obraz i pozycjonujemy się względem innych.

Truizmem jest też stwierdzenie, że nie ma marki dla wszystkich.

Jednak w badaniach Verse Group i Jupiter Research aż 63 proc. marketerów stwierdziło, że tradycyjne pozycjonowanie jest nieefektywne, a na dobrą sprawę - umiera.
Tradycyjne - czyli jakie?
Pozycjonwanie ze względu na dane psycho- czy demograficzne?
Opieranie się na tzw. twardych danych? Szukanie nisz?

Z częścią zarzutów marketerów pod względem pozycjonowania trudno się nie zgodzić.
Pewne podziały (np. ze względu na wiek) tracą dzisiaj na znaczeniu.
Zapożyczona z sieci multiple identity przenosi się niejako do realu.
Dzisiaj kobieta koło czterdziestki, ma pełne prawo wyboru tego, kim chce być.
Może nosić koszulki z Mickey Mouse i pozycjonować się w okolicach "późnej nastolatki", być "szaloną dwudziestką", wiecznie młodą z botoksem w czole.
Abitną trzydziestką, młodą mamą, młodą babcią, kurą domową, samotną panią profesor.
Ta sama kobieta. Ma wybór.
Owszem, są czynniki warunkujące wybór opcji, jednak rzadko kiedy istnieje jedna jedyna opcja koncepcji własnego "ja".
Pewnie im szersze wskaźniki wykształcenia i zamożności, tym tych opcji jest więcej, jednak nie jest to zasada wyłączająca z tego wyboru kobiety o niższych obu wskaźnikach.
W tym kontekście pozycjonowanie marki dla kobiet 40-letnich o pewnym poziomie wykształcenia i zarobków de facto jest bez sensu. Nie ma bowiem jednego typu kobiet o takich "parametrach".

Czy więc pozycjonowanie ze względu na zainteresowania, działania, ogólnie - targetowanie behawioralne, ma większy sens?
Z pewnością. Dzięki temu "łapiemy" konsumenta, stojąc w określonym punkcie i czekając, aż on sam przyjdzie do nas, niż - jak w tradycyjnym pozycjonowaniu - ganiając konsumenta po całym rynku.
Targetowanie behawioralne kryje w sobie jedną, zadaniczą słabość.
Podobieństwo działań i zahowań, a także zainteresowań, nie oznacza unifikacji potrzeb.
Przykładowo: chcemy wypuścić na rynek krem odżywczy. Jako adresatki wybieramy kobiety aktywne, lubiące spędzać piątkowe popołudnia na kursach jogi.
Kto chodzi na takie kursy? Ano, i dwudziestki, i trzydziestki, i czterdziestki. Pojedynczo - nawet starsze.
I co? Wszystkim paniom sprzedajemy jeden krem? Nie. Jak jednak wykreować spójność marki zakładając z góry jej sprzeczność (do skóry młodej, do skóry dojrzałej - naraz)?

Wygląda na to, że jedynym wyjściem jest połączenie dwóch form pozycjonowania.

Dodatkowo - interesującym zjawiskiem jest pozycjonowanie emocjonalne.
Zamiast opierać się na tzw. twardych faktach, wybieramy pewne stany emocjonalne.
Czyli de facto transponujemy osobowość marki na jej wizerunek - i to zupełnie bezpośrednio. Zakładamy bliźniaczą zgodność tych dwóch obrazów.
Wbrew pozorom - jest to bardzo trudne i wymaga dogłębnej analizy strategii.
Dlatego dobrym rozwiązaniem wydaje się mikropozycjonowanie.
Wzbogacone o czynnik emocjonalny, sprawia, że marka wpisuje się w wąską, aczkolwiek intensywną, a więc pobudzającą i skłaniającą do działania, gamę uczuciową określonego (na podst. tradycyjnych i behawioralnych metod pozycjonowania) targetu.

Brzmi skomplikowanie, ale jest warte zachodu. Głęboki związek emocjonalny i dopasowanie funkcjonalne sprawia, że konsument przywiązuje się do marki na dobre i na złe.
Owszem, zazwyczaj powstaje w ten sposób marka niszowa. Ale przecież taki Harley Davidson też zaczynał jako marka ultraniszowa, zanim stał się marką niszową, ale w skali globalnej.

Pozycjonowanie umarło? Niech żyje pozycjonowanie!

15 marca 2009

Zielono mi...i dolarowo

Kryzys rządzi się swoimi prawami: rząd apeluje o przyjęcie euro, a tymczasem niektórzy strzegą złotego jak niepodległości. Czy waluta jest więc elementem suwerenności państwowej?
Czy może raczej instrumentem politycznym - przejście do strefy euro odbierze kilka możliwości manewrowania kolejnym ekipom rządzącym.
Chociażby dlatego (politycy precz od złotego!) do strefy euro warto wejść. Najlepiej było to zrobić wtedy, kiedy Słowacy...
Ale ja nie o tym: otóż spór o narodową walutę to w znacznej mierze spór o jej markę (nie "tę" DM, tylko o brand).

Zainspirował mnie do tego tematu Jean-Charles de Castelbajac i jego przewrotna nieco, jak na czasy kryzysu, kreacja:


Pamiętając o jego poprzedniej kolekcji, w której trafnie "przewidział" zwycięstwo Baracka Obamy, możemy zaryzykować twierdzenie, że projektant bardziej niż sekrety przepowiadania przyszłości, zgłębił tajniki brandingu.

Uwypuklanie czy czasami obśmiewanie kultowych marek to jego danie popisowe.

Tymczasem wróćmy do dolara. Pomimo kryzysu, USD nie stracił na wartości tyle, ile - teoretycznie - mógłby, więcej - powinien.
Abstrahując od roli dolara jako pieniądza międzynarodowego, trzeba przyznać, że dużą "zasługą" w tej kwestii jest dobry branding, a zatem - zaufanie.

Ostatni kryzys zaufania do USD skończył się upadkiem systemu Bretton Woods.

Porównując marki dolara i euro, temu pierwszemu przypisujemy od razu takie cechy, jak "autentyczność", "poczucie wolności", "demokracja". Symbol $ jest używany zamiennie ze słowem "pieniądz".
Pamiętać należy przy tym o najwyższym stopniu maestrii marki określonym przez Ala Ries'a, jako subtytucja nazwy gatunkowej poprzez nazwę marki. Na zasadzie: "Red Bull" jako synonim napoju energetycznego jako takiego.

Podobnie jest z dolarem. Nie zaszkodziło mu nawet pranie brudnych pieniędzy (i to czasem całkiem dosłowne) w Hollywoodzkich filmach.

W naszym kraju (i w ogóle w krajach całego dawnego obozu państw socjalistycznych), dolara otacza dodatkowy mistycyzm.
Zresztą - ów mistycyzm przeniósł się dzisiaj do państw biednego Południa, czy w ogóle tzw. Trzeciego Świata. Znamienna była na przykład scena ze "Slumdoga", gdy okrutnie oślepiony mały żebrak rozpoznaje banknot dolarowy za pomocą zmysłu węchu czy...smaku.

Sami Amerykanie też poniekąd fetyszyzują swoją walutę. Gdy jakiś czas temu (jeszcze w 2007 roku, na długo przed wybuchem kryzysu finansowego w skali globalnej), raper Jay - Z w swoim teledysku użył euro zamiast dolarów, pojawiło się mnóstwo informacji złośliwie komentujących muzyka wieszczącego recesję. O sprawie pisały m.in. Forbes, NYT, Wall Street Journal, czy telewizje, jak CNN czy "wielka trójka".

Znana jest też sprawa zaskarżenia motta "In God We Trust" widniejącego na amerykańskiej walucie, do Sądu Najwyższego USA. Kwestia wzbudziła w samych Stanach wiele kontrowersji - może nawet więcej niż walka o modlitwę w szkołach.

Póki co, recesja wydaje się nie szkodzić marce dolara. Więcej - zaczyna być modny jako pewien symbol. Czego? Post-kapitalizmu? Obśmiania dawnej jego mocy, np. w rękach Rockefellera?
A może jest po prostu reakcją na to, gdy dolary "wirtualne" były sprzeniewieżane przez ludzi pokroju Bernarda Madoffa. "Realny" dolar ma być powrotem do potęgi i do źródeł, ale w innym - bo kontestacyjnym - kontekście.

13 marca 2009

Zabójcze obniżki cen

Dla wielu firm pierwszą reakcją na spadający popyt była obniżka cen ich produktów.
Tymczasem raport The Futures Company pokazuje, że takie działanie może okazać się dla marki zabójcze.

To nie do końca prawda, że z powodu kryzysu gwałtownie zaciskamy pasa.
Jak donosi "Gazeta Prawna", producenci dóbr luksusowych nie tylko nie schodzą z ceny premium, ale i tworzą nowe wysoko pozycjonowane usługi.

Samobójstwo? Niekoniecznie.

  1. Owszem, kryzys nie sprzyja rozrzutności. Jednak należy pamiętać, że złe czasy nie potrwają wiecznie. Bzdurą jest, że ludzie wyciągną z obecnego kryzysu wnioski, i gdy koniunktura się poprawi, zamiast konsumować, będą ciułać pieniądze na lokacie.
  2. Kryzys w miarę łagodnie obchodzi się (póki co) z osobami najwięcej zarabiającymi. Są one zbyt cenne, by firma mogła je utracić. Efektem - w skali społeczeństwa - jest powiększanie się dysproporcji między odsetkiem najbogatszych a najbiedniejszych. Co więcej, tych ostatnich może przybywać. Z punktu widzenia producenta dóbr z górnej półki, ci najbiedniejsi i tak nie mieścili się w jego kręgu zainteresowania, nie byli jego targetem.
  3. W czasie kryzysu chcemy mieć poczucie odrobiny luksusu. Odrobiny takiej, na jaką możemy sobie pozwolić. Dla jednych będzie to regularna lektura tygodników opinii, dla innych - torebka Prady, a dla jeszcze innych - nowy Mercedes.
  4. Zastaw się, a postaw się. Inną motywacją do zakupu drogich produktów jest chęć "zachowania pozorów". Chociaż często najbardziej usilnie o "pozory" walczą osoby, które na nie po prostu nie stać. Działa presja środowiska - może okazać się, że większość naszych znajomych konsumuje na pokaz, oszczędzając na wszystkim innym, a nawet zaciągając kolejne kredyty. Nikt jednak pierwszy nie powie "sprawdzam".

W tym kontekście powróćmy do raportu The Futures Company o konsumenckiej percepcji obniżek cenowych.
Okazuje się, że dla 70 proc. badanych, obniżka oznacza, że pierwotna cena była sztucznie zawyżona.
Dalszy schemat myślowy wygląda zapewne mniej więcej tak: "chcieli mnie naciągnąć-> są nieuczciwi -> ich produkty są tak naprawdę kiepskiej jakości -> teraz, chociaż w stu procentach mnie stać na zakup produktu, nie kupię go, nie dam zarobić oszustom!".
Kryzys się kończy, obsesja oszczędzania również.
Jednak marka-oszust nie przyciągnie z powrotem konsumentów. Budowanie reputacji trwa bowiem bardzo długo, a do jej zrujnowania - wystarczy zaledwie chwila.

Najlepsza strategia na czas kryzysu?
Dokładnie poznać swojego klienta. Określić "widełki" - pułap cenowy, na którym będzie go jeszcze stać na produkt z jednej strony, a z drugiej - cenę, przy której nie ucierpi wizerunek marki jako takiej.

Ta zasada nie dotyczy outletów czy wysprzedaży posezonowych. Wtedy, jako klienci, jesteśmy psychicznie nastawieni na niższe ceny. Im większe obniżki, tym więcej kupujemy.
Być może rozwiązaniem (przynajmniej na czas kryzysu) wydaje się rozbudowa sieci outletów - by utrzymać tych klientów marki, których aktualnie nie stać na zakup produktów "salonowych", a są do marki przywiązani. Utrzymanie tych klientów przy sobie spowoduje, że gdy poprawi się koniunktura, wrócą oni do zakupów we "właściwych" sklepach.

Dla samych klientów będzie to duża korzyść - nie tylko finansowa, ale i psychologiczna. Zapewnią sobie dobre samopoczucie, a także nie obniżą zasadniczo
"pozycjonowania" własnej osoby.

Rozwiązaniem mogą być także mniejsze opakowania w niższych cenach, kluby stałych
klientów - wiążące się z pewną obniżką cen.
Jednak najważniejsze jest, by nie obniżać cen dla tej grupy klientów, która - pomimo kryzysu - nie musi rezygnować z danych produktów.
Obniżki tak - ale tylko dla pewnego segmentu klientów.
Ale: obniżki, a nie jałmużna.

10 marca 2009

Serwisy społecznościowe zbyt skomplikowane

Według raportu sporządzonego przez agencję Sapient Interactive, 41 proc. brytyjskich marketerów boi się inwestować w kampanie w serwisach społecznościowych ponieważ... ich nie rozumie!
19 proc. ankietowanych twierdzi też, że Web 2.0 to piosenka przyszłości i nie warto na razie zaprzątać sobie nimi głowy.
14 proc. chciałoby, ale boi się, a raczej - nie wie gdzie zacząć. Dlatego kampanie w serwisach społecznościowych to ciągle element szerszego działania, połączonego nie tylko z reklamą displayową, ale i z tv czy outdoorem.

Coś musi być z tymi serwisami społecznościowymi nie tak, skoro aż 81 proc. internautów z pokolenia "Millenialsów" uważa je za nie na miejscu.
Owszem, 62 proc. odwiedziło stronę marki reklamowanej w serwisie, ale na firmowej stronie zarejestrowało się już tylko 48 proc.

Tymczasem wydawałoby się, że serwisy społecznościowe to dla marketerów i brand managerów wymarzony kanał dotarcia do najbardziej atrakcyjnego odbiorcy.
Oprócz "żelaznej" grupy 15-39 lat, coraz częściej jest to odpowiedni sposób, by dotrzeć i do innego - starszego - targetu.
Co więcej - kampania jest tania, łatwiej dzięki niej zaangażować odbiorcę (co jest przecież szczytem "romansu" z marką - sam zakup produktu to tylko efekt uboczy emocjonalnego zaangażowania), a spektakularne działania doczekają się też relacji w innych mediach - zarówno nowych, jak i tych tradycyjnych.

Nic, tylko działać.

Tutaj chyba jednak dochodzimy do sedna problemu. Otóż marketerzy, nie rozumiejąc serwisów społecznościowych, nie są w stanie prowadzić kampanii, która poprawiłaby wskaźniki odbioru wśród internautów.
Wynika to przede wszystkim z zastosowania tradycyjnych zasad tworzenia komunikatu marki, zupełnie nie przystosowanego do oczekiwań potencjalnego klienta, który ów komunikat otrzymał dzięki serwisowi społecznościowemu.

Zacznijmy od rzeczy najbardziej oczywistej. Serwis społecznościowy wymaga bardziej PR-u niż marketingu czy reklamy.
Nie namawiajmy do zakupu - rozwiązujmy problemy, oferujmy możliwości. Ale - to podstawowa zasada - nic na siłę.
Serwis społecznościowy otwiera możliwości doświadczenia marki - także przez tych, którzy w danej chwili nie są zainteresowani zakupem konkretnego produktu, albo po prostu się rozglądają.
Brak nakłaniania do czegokolwiek daje możliwość wyboru. Internauta lubi mieć wybór i jest do niego przyzwyczajony. Tym bardziej w serwisach społecznościowych, które można maksymalnie spersonalizować, albo jednym kliknięciem wciągnąć kogoś na "czarną listę".

Nachalne spamowanie wstępnie zainteresowanego internauty też jest bez sensu - wzbudza irytację, która jest przenoszona na brand.
Co przejdzie? Przypominanie. Marka nie może dać się zapomnieć - trzeba jednak to robić umiejętnie - przede wszystkim: delikatne angażowanie. Dawanie możliwości i zachęcanie. Ukazywanie korzyści.
Każdy jednak swój rozum (i wolę) ma - nie można do niczego zmuszać. Wiadomości od napastliwego "przyjaciela" lądują automatycznie w koszu.

Specyfika serwisów społecznościowych to też okazja do wykorzystania powszechnie znanej zasady ekskluzywności. Pierwsze serwisy (np. Grono.net) zdobyły szerszy rozgłos dzięki wysyłaniu zaproszeń. Dzisiaj wiele pomysłów beta różnego rodzaju projektów promowana jest w podobnym systemie.

Kto dysponuje zaproszeniami? Ano, "łącznik" (vide "The Tipping Point" M.Gladwella). Uwaga jednak - owszem, "łącznik" ma dużo kontaktów (np. przyjaciół na Naszej-klasie). Jednak liczba kontaktów nie zawsze przekłada się na ich jakość.
Sama, gdy dostaję spamową wiadomość od mojej koleżanki z podstawówki, która - oprócz tego, że poleca mi kosmetyki Avonu, nie tylko wcześniej do mnie nie pisała, ale i nawet ten tekst reklamowy stworzyła dla potrzeb metody "wyślij do wielu", nie tylko nie kupuję od niej tych kosmetyków, ale i czuję, że potraktowano mnie na zasadzie "jak trwoga, to do Boga".
"Tak, to mnie nie znasz" - myślę - "ale gdy ci brakuje kasy i chcesz coś komuś wcisnąć, to już się nie wahasz".

Dlatego warto zwrócić uwagę na ludzi z mniejszą liczbą znajomych, ale za to takich, którzy - w terminologii Gladwella - określani są mianem "sprzedawców". Ci są w stanie odpowiednio skroić przekaz reklamowy, który dla odbiorcy nie będzie reklamą, lecz wybawieniem.
"Łącznicy" mogą być pewną mapą określonej grupy docelowej. Jednak uderzać z komunikatem należy przez "sprzedawców".

Dlatego marketerzy powinni zwrócić uwagę na osoby o konkretnych zainteresowaniach, aktywne np. w grupach dyskusyjnych.
Bezrefleksyjne dobieranie "trendsetterów" bez ich wcześniejszego choćby zgooglowania, a jedynie na podstawie liczby kontaktów czy danych demograficznych, nie ma większego sensu.

Być może serwisy społecznościowe wymagają mikrotargetowania. Maksymalnej personalizacji.
Przeczy to opinii o kampanii za pośrednictwem Web 2.0 jako "lekkiej, łatwej i przyjemnej", dziejącej się "samoistnie", bez wysiłku.
Tymczasem launch kampanii wymaga iście benedyktyńskiej pracy.

Jednak w przeciwieństwie do średniowiecznych mnichów, nadawca komunikatu nie może być anonimowy.
Wszelkie podszywanie się, udawanie "Aśki", "Anki z 2 be" itd. tylko zniechęca, sprawia, że przekaz staje się niewiarygodny.
Dzisiaj powoli odchodzimy od anonimowości w sieci. Zresztą coraz mniej osób ma jeszcze złudzenia co do takiego faktu jak "anonimowość".
Imię i nazwisko, nazwa firmy przemówi do internauty poszukującego autentyczności znacznie bardziej niż udawany przyjaciel.
Wolałabym wiadomość w stylu "Pani Magdo, chciałbym polecić Pani nasz nowy produkt, XYZ, ponieważ Panią, jako użytkowniczkę telefonu XYZ mógłby on zainteresować. Pozdrawiam, Jan Kowalski, Firma Bardzo Ładne Telefony".
I tyle - sprawa jasna, nawet jeśli nie jestem zainteresowana, z pewnością wiadomość przeczytam, wejdę nawet na stronę www.

Dlaczego więc zarówno marketerzy, jak i internauci są mocno niezadowoleni z serwisów społecznościowych jako kanału komunikacyjnego? Przez wygodnictwo tych pierwszych.
Niestety, drodzy marketerzy, niezadowoleni. To odbiorcy - internaucie ma być wygodnie.
Gdy będzie mu wygodnie (dostanie wiadomość, której szuka - napisaną dla niego, w odpowiednim czasie, od odpowiedniej osoby), uzna markę za swojego dobroczyńcę.
Jeśli zaproponuje mu się coś ciekawego (dostosowanego do zainteresowań) - uzna za kumpla.
Jeśli dodatkowo się go wyróżni (ekskluzywność: promocje, zniżki, nagrody) - uzna markę św. Mikołaja.
Gdy uda się to wszystko naraz - uzna markę za zbawiciela.

Amen.

8 marca 2009

Real-time web to nowa Web 3.0?

W USA furorę robi Twitter. Owszem, był on popularny już od jakiegoś czasu, ale obecnie (o czym co nieco w poprzedniej notce), obecnie za Oceanem panuje prawdziwe szaleństwo.
Poddał mu się też Mark Zuckerberg, założyciel Facebooka. Być może jego szaleństwo na punkcie Twittera ma coś wspólnego z nową odsłoną serwisu Facebook...

Na pewno można stwierdzić, że zarówno Twitter, jak i - w dłuższej perspektywie - nowy Facebook to wyznaczniki bardzo ważnego trendu w sieci - Real-time Web, czyli "sieci na żywo".

Dosyć sporo można było przeczytać na ten temat na RWW. Pojawiło się też sporo serwisów wykorzystujących trend Internetu 'live'. RWW za najlepsze przykłady uznaje Twitter z całym dobrodziejstwem inwentarza: wyszukiwarką, czy stronami jak Monitter czy TweetScan.
Oprócz tego: odświeżony Facebook czy FriendFeed, a także dobrze wszystkim znane GoogleDocs.

Warto dodać inne przykłady, jak StoryTlr czy BackTweets lub Dwigger.

Dlaczego w USA Real-time Web tak szybko się rozwija? Przede wszystkim rośnie popularność narzędzi umożliwiających korzystanie z mobilnego Internetu, jak choćby iPhone czy BlackBerry.
U nas, w Polsce, Internet w komórce to niby standard, ale jeszcze rzadko korzystamy z niego w celach innych niż pobranie dzwonka czy tapety. Aby wysłać mejla, ciągle potrzebujemy "normalnego" komputera.
Bezprzewodowy Internet to coraz popularniejsza forma korzystania z sieci, ale - mając wybór - przeciętny Polak - internauta wybierze szybki transfer w sieci stacjonarnej. Ceny są bowiem porównywalne i oprócz tych, którym mobilny Internet jest niezbędny do pracy, wybieramy jakość łączy, rzadko decydując się równocześnie na drugą opcję.
Hot spoty - w dużych miastach to standard. Jednak brakuje informacji o ich rozmieszczeniu. Te, które są - niestety, z rzadka doczekują się aktualizacji.

Szanse dzięki Real-time Web? Ogromne! Przede wszystkim - ciągła obecność on-line. Zabrzmi to banalnie, ale świat zmienia się z minuty na minutę, a obecność w Internecie " z doskoku" sprawia, że wiele nam umyka.
Dzisiaj liczy się bowiem albo szybkość komunikatu, albo jego jakość. Wygrywać za pomocą tego drugiego jest znacznie trudniej. Najłatwiej rywalizować w szybkości.

Jak do nowych wymagań przystosują się wielkie marki? Część z nich już to wdraża, choćby poprzez najprostszy z możliwych sposobów - założenie konta na Twitterze.
Część z nich ciągle jeszcze wydaje się nie rozumieć idei Real-time Web, więc nowe statusy do Twittera dodają co kilka dni. Starbucks, choć uaktualnia swój status kilka razy dziennie, w weekendy - milczy. Konsumenci żyją jednak przez siedem dni w tygodniu, a nie przez pięć.

Ostatni lifting Facebooka potwierdza, że także serwisy społecznościowe zmierzają w stronę Real-time.
Nasza-klasa, choć pewne elementy próbuje wprowadzać (opisy, RSS) - ciągle jest jeszcze daleko od tendencji sieci 'na żywo'. Wynika to zapewne stąd, że większość użytkowników serwisu to internauci "z doskoku", choć spędzających na N-k długi czas.

W Polsce mamy BLIP-a, który, choć popularny w pewnych kręgach - w użyciu przypomina bardziej osobisty RSS niż Twitter używany w USA.
Pewnie będziemy musieli poczekać na spopularyzowanie w naszym kraju mobilnego Internetu.

Żeby nie było, że tylko narzekam: pierwszym krokiem w kierunku Real-time Web, na długo przed nazwaniem tego zjawiska, Polacy namiętnie wykorzystywali opisy Gadu-Gadu jako alternatywną do samej rozmowy za pomocą komunikatora formę przekazu.
I choć dużo w tym było motywacji widocznej obecnie na Naszej-klasie ("pokazania się"), to jednak pierwszy krok został zrobiony.

6 marca 2009

140 szans

Twitter stał się ostatnio w USA fenomenem - tworzone są neologizmy, publikowane książki na temat biznesowej netykiety Twittera, a także powstają aplikacje mające optymalizować wykorzystanie mikrobloga.

Jednym z ciekawszych trendów jest wykorzystanie Twittera w brandingu. Po pisanych z zasadami SEM notkach prasowych czy wpisach na bloga, pojawiły się instukcje jak maksymalnie wykorzystać 140 znaków wpisu Twittera, by wypromować siebie, swoją stronę www, markę lub produkt.

Zalecenia są oczywiste, ale - w kontekście Twittera nabierają nieco nowego kolorytu.

1.Bądź lapidarny.
2.Czasem mniej znaczy więcej.
3.Zaciekawiaj, nie mówiąc wszystkiego.
4.Wykorzystuj słowa kluczowe.
5.Użwaj słów, które inni chcą, byś używał.
6.Pamiętaj o tinyurl.
7.Aktualizuj, aktualizuj, aktualizuj.

Nihil novi. Jednak lapidarność Twittera jest daleka od lapidarności nawet w sensie depeszy agencyjnych.

Trawestując opinię Ryszarda Kapuścińskiego, że na każdą zapisaną stronę, trzeba wcześniej przeczytać sto innych, przy twitterowych wpisach możemy tę zasadę zaaplikować do znaków: na każdy napisany znak powinno przypadać sto znaków rzeczywistej treści.

Jednak nawet osiągnięcie lapidarności to dopiero połowa sukcesu. Oprócz sensu wpisu, ważna jest jego forma, czyli wybór słów kluczowych. Kłania się tutaj Google AdWords i NLP-owskie zasady o słowach kluczowych, takich jak: "ty", "pieniądze", "zaoszczędzić", "zdrowie" itd.

Tinyurl ma dać twitterowemu wpisowi zaletę notki blogowej - hipertekstualność. Klikamy w linki, gdy chcemy dowiedzieć się więcej. Czytając wpisy na blogach, często uznajemy je za wyczerpujące i nie zawsze klikamy we wszystkie linki. Natomiast przekaz składający się ze 140 znaków trudno uznać za wyczerpujący. Naturalna ciekawość skłania nas, by dowiedzieć się czegoś więcej. Podanie odnośnika na tacy tylko hołduje naszemu lenistwu.

A propos lenistwa. Moim zdaniem ogromna popularność Twittera wynika po części z tego, że chcemy dowiedzieć się jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Nawet notki na blogach mogą być za długie. Twitter zapewnia komfort bycia poinformowanym bez wkładania w to wielkiego wysiłku.
Możemy zauważyć pewien powrót do tradycji telegrafu, depeszy, flasha, ale także i współczesne tendencje: sms czy czerwony pasek CNN i TVN24.

Twitter to najdrobniejszy bit informacji. Jednak dobry wpis twitterowy ma skłonić odbiorcę do porzucenia lenistwa i przełożenia jakości nad ilość. Ma sprowokować do kopania, szukania. I - oczywiście - ma ten proces ułatwić.

Twitter to również szansa na odrodzenie lingwistyki w Internecie, ostatnio nieco wypchniętej przez obraz (YouTube). W USA trend lingwistyczny jest już mocno zauważalny: tworzenie chmur słów kluczowych użytych w wypowiedziach polityków czy badania nad semantyką w sieci. Ta ostatnia jest zresztą przyszłością Internetu - Web 3.0 ma być siecią semantyczną.

Słowa zyskują na wartości - można więc wysnuć tezę o podobieństwie między dzisiejszymi kluczowymi słowami, cennymi znakami w Twitterze, a czasami, gdy lapidarność stylu narzucała cena pergaminu.

4 marca 2009

Marki potężniejsze od giełdy [?]

Czyżby ranking Top Global Brands magazynu Businessweek i agencji Interbrand okazał się być praktyczniejszą ściągą dla giełdowych graczy niż przewidywania maklerów?
Jak czytamy na blogu Businessweeka, okazuje się, że korporacje, których marki zajmowały wysokie miejsca we wspomnianym rankingu, radziły sobie na giełdzie znacznie lepiej niż firmy katalogowane na podstawie indeksu S&P 500.

Sprawdził to serwis doradczy dla początkujących inwestorów - WeSeed.

Przewaga firm marką silnych to 59,52 punkta procentowego.
Firmy S&P 500 w ciągu ostatnich dziewięciu lat zanotowały spadek wartości o 28,13 proc., podczas gdy czołowa setka rankingu Top Global Brands - 31,39 proc. zysku.
Jennifer Openshaw, szefowa WeSeed, wyniki rankingu skomentowała, w ten sposób:
"Amerykańscy konsumenci, kupując swoje ulubione markowe produkty, codziennie dokonują inwestycji, nawet o tym nie wiedząc".

Czołowa dziesiątka rankingu porównawczego WeSeed to:

The top 10 performers (ticker): 2000-2008 Total Return (%)
1. Volkswagen/Audi (VLKAY) 702.35
2. BlackBerry (Research in Motion: RIMM) 427.16
3. Marlboro (Altria Group: MO) 354.87
4. Google (GOOG) 261.94
5. Pizza Hut/KFC (YUM! Brands: YUM) 246.65
6. Apple (AAPL) 232.06
7. Nintendo (NTDOY) 168.22
8. Smirnoff (Diageo Plc: DEO) 145.03
9. Danone (GDNNY) 140.00
10. Accenture (ACN) 137.33


Co z tego wynika?
Moim zdaniem - ogromna siła marki. Oprócz wyników finansowych, silne marki są gwarancją pewnej stabilności wartości akcji na giełdzie - przynajmniej w dłuższym okresie.
Co więcej - taka korelacja (choć oczywiście, niedoskonała) - może być wskazówką i pomocą w zrozumieniu mechanizmów giełdowych dla przeciętnych konsumentów, którzy do tej pory nie interesowali się inwestowaniem.

W czasie kryzysu, gdy trudno znaleźć przedsiębiorstwo "gwarantujące" zyski, warto zwrócić uwagę na markę danej korporacji. Jest ona bowiem dla inwestorów spadochronem w chwili tąpnięcia na giełdzie.

Wyniki rankingu WeSeed mogą też do pewnego stopnia napawać optymizmem. Owszem, rynek akcji jest podatny na kryzysy finansowe i ataki spekulacyjne. Jednak jego fundamenty nie budują cieszący się złą sławą finansiści z Wall Street, ale wszyscy konsumenci - dokonujący codziennych wyborów marek samochodów, ubrań, komputerów czy napojów.

Sam serwis WeSeed jest przykładem potęgi "zwykłych" konsumentów, którzy nawet nie grają na giełdzie. Sieci i media społecznościowe łączą bowiem jednostki, które w realu nie mają ze sobą kontaktu, ba, nie wiedzą nawet często o swoim istnieniu.
Tymczasem Internet pokazuje, że "jest nas dużo" i że nawet pojedyncze portfele - w skali globalnej - mają ogromną siłę.

Dla samych firm natomiast opublikowane efekty badań mogą być wskazówką, że pomimo kryzysu, nie warto oszczędzać na Public Relations i brandingu.
Są to bowiem swego rodzaju długoterminowe fundusze inwestycyjne - przynoszą zyski dopiero w długiej perspektywie. Cały ich urok polega jednak na tym, że ta perspektywa, w porównaniu ze "zwykłymi" funduszami inwestycyjnymi, jest jednak krótsza.

2 marca 2009

Fałszywe rekomendacje sensacją dnia

Artykuł w Gazecie Wyborczej o fałszowaniu komentarzy na forach czy blogach bardziej mnie zdziwił niż zaskoczył.
Nie chodzi nawet o to, że o fakcie podszywania się marketerów pod "zwykłych" internautów, ci ostatni doskonale wiedzą. Na branżowych blogach czy forach temat został już poruszony dosyć dawno.
"GW" po prostu powiedziała głośno coś, o czym wszyscy od dawna doskonale wiedzieli.
Dlaczego dopiero teraz?
Niemożliwe, by redakcja dowiedziała się o tego rodzaju praktykach dopiero teraz. Dlaczego więc - skoro od dawna wiedzieli - nie alarmowali konsumentów - internautów wcześniej?

Na dobrą sprawę, fałszowanie komentarzy przez marketerów to sprawa etyki zawodowej. Tutaj dochodzimy jednak do trudnego do rozwiązania sporu o etyczność działań reklamowych czy marketingowych. Czy można, w kontekście tej specyficznej dziedziny, mówić o etyce jako takiej, czy bardziej o etyce stosowanej.
Spór de facto nierozstrzygalny, nie będę i ja się podejmować próby wydania autorytatywnej opinii.
Mogę jednak z całą mocą stwierdzić, że etyka zawodów okołomarketingowych (a więc także np. PR), to kilka poziomów etyczności wzajemnie się determinujących: od etyki osobistej po etykę środowiska zawodowego czy szerszego otoczenia firmy.
W omawianym natomiast kontekście od etyki należy oddzielić też nieskuteczność działań, czyli po prostu złapanie marketera czy PR-owca na gorącym uczynku.
Jedno drugiego nie wyklucza, natomiast każdy fakt takiego przyłapania, od nowa rozpoczyna dyskusję na temat etyki zawodowej.

Na świecie fałszowanie kampani grassroot nie jest niczym nowym. Doczekało się nawet własnej nazwy - astroturfing i powstało na długo przed rozwojem Internetu i serwisów społecznościowych. Pozostałości astroturfingu off-line możemy odnaleźć np. w reklamach środków na odchudzanie, cudownych pigułek itd. umieszczanych często w programach telewizyjnych czy tanich magazynach typu true stories.
Możemy przeczytać w nich jak to Kathy czy inna Jennifer (ewentualnie "nasza" Katarzyna z Konina) po zażyciu 3 pigułek O Nazwie Długiej i Skomplikowanej, schudła dwa kilo w 24 godziny, odzyskując radość z życia i miłość własnego męża.

Fałszowanie komentarzy jest też znanym sposobem walki politycznej. Wyspecjalizowali się w nim szczególnie Chińczycy (tzn. rząd ChRL), a ich 50 Cent Party jest sztandarowym przykładem takiej kampanii.

W polskim marketingu politycznym na razie niewiele mówi się na temat używania flogów i astroturfingu jako narzędzia walki o władzę. Co więcej, sieć jest ciągle wykorzystywana w dosyć ograniczony sposób. Jeśli elementy astoturfingu politycznego już się pojawiają, to najczęściej jako wpisy - komentarze do artykułów.
Jednak nie zanotowano do tej pory (?) spektakularnego obnażenia takiej manipulacji zawartością w kontekście polityczynym.

Wszystko przed nami?

Artykuł w "GW" to także poniekąd przestroga dla firm decydujących się na zlecenie działań (zwłaszcza producentów) opisywanych w artykule.
Chociaż skuteczność astroturfingu jest duża (bo zasięganie opinii przed zakupem dóbr i usług to rosnący trend), straty, jakie może ponieść marka w wyniku ujawnionych (lub/bo nieudolnie przeprowadzonych) działań mogą być większe niż potencjalny zysk.

Co znamienne, na astroturfing mogą sobie pozwolić duże korporacjie. Wal-Mart (klasyczny już przykład z podróżnikami śpiącymi na parkingach sklepów tej sieci) czy Sony ( kampania All I want for Christmas is PSP), pomimo zdemaskowania i związanej z tym negatywnej opinii wśród inernautów, jak i krytyki w tradycyjnych mediach, na dłuższą metę nie doznały większych szkód.

Zachęta? Niekoniecznie. Warto przypomnieć w tym miejscu bajkę o małym pastuszku - kłamczuszku, który kilkakrotnie wzywał pomocy, bo jego stado rzekomo napadły wilki. Gdy wilki w końcu się zjawiły, na pomoc pastuszkowi nikt nie pośpieszył. Myśleli, że ot, kolejne kłamstewko.