Instytut Adama Mickiewicza będzie promował polską kulturę, rozdając..."biżuterię do telefonu komórkowego". Cóż, w końcu jesteśmy krajem Dody, która swego czasu była twarzą zawieszek na komórkę.
Czepiam się, oczywiście. "Karabińczyki" to gadżet ciekawy, średnio oryginalny i średnio przydatny. Jest jednak prosty, odchodzi od promowania Polski z perspektywy wewnętrznej (np. zestaw wąsów - Małysza, Wałęsy czy Piłsudskiego - na użytek wewnęrzny rewelacja!)
Ale...chwila, chwila: jaką polską kulturę chcemy promować? Nie uważam wcale, że powinniśmy trwać w martyrologii, a i klasyków przecież nie zaszkodzi trochę odbrązowić.
Brakuje jednak spójności między karabińczykiem a polską kulturą promowaną do tej pory przez IAM.
Ktoś, komu spodobałyby się zawieszki a la Doda, nie pójdzie na przegląd filmów Kieślowskiego - nie ma szans. Ba! Nawet Masłowskiej nie przeczyta! Przyczyna jest prosta: chybiona grupa docelowa.
Pisałam w poprzedniej notce, że nie mamy do siebie dystansu, a teraz, gdy ten "dystans", śmiem mieć zastrzeżenia.
Ano śmiem: co innego promocja Polski jako takiej, a co innego - promocja Polskiej kultury.
Nie mam nic przeciwko kulturze popularnej - nie pozuję na intelektualistkę czytającą Habermasa do frytek. Chociaż Baumana mi się zdarzało;)
Jednak nikomu i niczemu nie urągając: polska kultura popularna to w znacznej części podróbka tego, co na świecie już dawno obecne jest i co się już opatrzyło.
Popatrzmy na przykład z Rosji: TATU odniosło sukces na Zachodzie, pomimo, że dziewczyny śpiewały po rosyjsku. A raczej: zwłaszcza dlatego, że śpiewały po rosyjsku!
Dodając do tego lesbijski skandalik (czyli to, czego ludzie chcą - sensacja) - efekt gotowy.
TATU zaoferowało coś innego, coś, czego świat jeszcze nie znał. Co się stało, gdy dziewczyny zaczęły śpiewać po angielsku? Słuch o nich zaginął.
Ale wracając do "Karabińczyków": gadżet jest ok, ale nie odpowiada temu, co IAM promuje.
IAM nie odświeża w ten sposób wizerunku polskiej kultury - wręcz przeciwnie: wprowadza do wizerunku zamieszanie.
Brak spójnego wizerunku to chyba najgorszy grzech brandów - co innego mówimy, co innego robimy, a pokazujemy to jeszcze inaczej.
Do obecnego komunikatu IAM pasuje bardziej gadżet, który zajął drugie miejsce: białe spinki do mankietów, na których nadrukowano czarne polskie znaki: "ą" czy "ś".
Łączą i Chopina (będzie intesywna kampania, w końcu rok Chopina), i nowoczesność, nie przecząc sobie wzajemnie. Dodatkowo - są gadżetem przydatnym. Przydatnym - a więc będą noszone. A polska kultura będzie wtedy promowana i na lunchach biznesowych, i na wieczorkach kultury japońskiej. "Dziwne" litery mogą być też dla cudzoziemców okazją do nawiązania rozmowy (między właścicielem spinek - obcokrajowcem X, a -dajmy na to - jego kontrahentem z drugiego końca globu) - mamy marketing szeptany działający na zasadach efektu mnożnika.
Czepiam się, oczywiście. "Karabińczyki" to gadżet ciekawy, średnio oryginalny i średnio przydatny. Jest jednak prosty, odchodzi od promowania Polski z perspektywy wewnętrznej (np. zestaw wąsów - Małysza, Wałęsy czy Piłsudskiego - na użytek wewnęrzny rewelacja!)
Ale...chwila, chwila: jaką polską kulturę chcemy promować? Nie uważam wcale, że powinniśmy trwać w martyrologii, a i klasyków przecież nie zaszkodzi trochę odbrązowić.
Brakuje jednak spójności między karabińczykiem a polską kulturą promowaną do tej pory przez IAM.
Ktoś, komu spodobałyby się zawieszki a la Doda, nie pójdzie na przegląd filmów Kieślowskiego - nie ma szans. Ba! Nawet Masłowskiej nie przeczyta! Przyczyna jest prosta: chybiona grupa docelowa.
Pisałam w poprzedniej notce, że nie mamy do siebie dystansu, a teraz, gdy ten "dystans", śmiem mieć zastrzeżenia.
Ano śmiem: co innego promocja Polski jako takiej, a co innego - promocja Polskiej kultury.
Nie mam nic przeciwko kulturze popularnej - nie pozuję na intelektualistkę czytającą Habermasa do frytek. Chociaż Baumana mi się zdarzało;)
Jednak nikomu i niczemu nie urągając: polska kultura popularna to w znacznej części podróbka tego, co na świecie już dawno obecne jest i co się już opatrzyło.
Popatrzmy na przykład z Rosji: TATU odniosło sukces na Zachodzie, pomimo, że dziewczyny śpiewały po rosyjsku. A raczej: zwłaszcza dlatego, że śpiewały po rosyjsku!
Dodając do tego lesbijski skandalik (czyli to, czego ludzie chcą - sensacja) - efekt gotowy.
TATU zaoferowało coś innego, coś, czego świat jeszcze nie znał. Co się stało, gdy dziewczyny zaczęły śpiewać po angielsku? Słuch o nich zaginął.
Ale wracając do "Karabińczyków": gadżet jest ok, ale nie odpowiada temu, co IAM promuje.
IAM nie odświeża w ten sposób wizerunku polskiej kultury - wręcz przeciwnie: wprowadza do wizerunku zamieszanie.
Brak spójnego wizerunku to chyba najgorszy grzech brandów - co innego mówimy, co innego robimy, a pokazujemy to jeszcze inaczej.
Do obecnego komunikatu IAM pasuje bardziej gadżet, który zajął drugie miejsce: białe spinki do mankietów, na których nadrukowano czarne polskie znaki: "ą" czy "ś".
Łączą i Chopina (będzie intesywna kampania, w końcu rok Chopina), i nowoczesność, nie przecząc sobie wzajemnie. Dodatkowo - są gadżetem przydatnym. Przydatnym - a więc będą noszone. A polska kultura będzie wtedy promowana i na lunchach biznesowych, i na wieczorkach kultury japońskiej. "Dziwne" litery mogą być też dla cudzoziemców okazją do nawiązania rozmowy (między właścicielem spinek - obcokrajowcem X, a -dajmy na to - jego kontrahentem z drugiego końca globu) - mamy marketing szeptany działający na zasadach efektu mnożnika.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz