30 lipca 2009

Brandem do mnie mów

Kocham cię jak mojego iPhone'a. Jesteś zgrabna jak butelka Coca-coli. Twoje oczy są błyszczące jak kryształki Svarowskiego. Czy tak będą wkrótce rozmawiali zakochani?

"New York Times" opisuje
nowy (?) trend językowy, w którym nazwy brandów służą nam do wyrażania i opisywania naszych uczuć - niekoniecznie miłości.

O tym, że najwyższym stopniem świadomości marki jest jej nazwa jako określnik całej kategorii, pisali już w latach 80. Al Ries i Jack Trout.
W latach 90. pojawił się wysyp amerykańskiej literatury, w których marka była wyrazem bliskoznacznym konkretnej nazwy przedmiotu - autorzy częściej pewnie oglądali telewizję (i reklamy), niż sięgali do słownika w poszukiwaniu synonimów.
Książki z gatunku chick-lit natomist uczyniły z brandów równoprawnego bohatera (a czasem i bohatera tytułowego - vide "Diabeł ubiera się u Prady").

Nazwa brandu jako synonim jest wygodna - nie zamawiamy w restauracji , tylko Coca-colę bądź Pepsi (w zależności od tego, co lubimy i czy zauważyliśmy w menu logo któregoś z producentów).
Problem pojawia się wtedy, gdy zamawiamy Coca-colę, a restauracja serwuje Pepsi.

Jak zachowuje się zazwyczaj kelner czy barman?
1. Nie mówi nic, a daje Pepsi.
2. Mówi, że mają Pepsi, nie Coca-colę. (A czasami wręcz podkreśla to z uporem maniaka).

Klient tymczasem w 1. przypadku de facto nie dostaje tego, czego chciał (owszem, może jest mu wszystko jedno - ale kelner/barman tego przecież nie wie), a w 2. - nie tylko nie dostaje tego, czego chciał, ale na dodatek jest pouczany. Jak wiadomo - święte przykazanie sprzedawcy każdego sortu brzmi: "klient ma zawsze rację"...

Jak powinien się więc zachować kelner lub barman?
Klasyczna historyjka powtarzana w amerykańskich podręcznikach do marketingu opowiada kelnerze, który - pracując w restauracji serwującej tylko Pepsi - nie tylko nie wyprowadził klienta zamawiającego Coca-colę z błędu, ale i pobiegł do sklepu na rogu ulicy, kupił Coca-colę i podał klientowi - ponieważ chciał Coca-colę, nie Pepsi.

W końcu trzeba też zauważyć, że używanie brandów w komunikacji pozwala do pewnego stopnia na stworzenie "markowego esperanto" - wspólnego, ponadnarodowego języka.
Dlaczego do pewnego stopnia? Oczywiście dlatego, że w wielu krajach nazwy marek wymawiane są na miejscową modłę, niekoniecznie zgodną z zalecaną wymową "oficjalną".
Część firm próbowała edukować konsumentów, powtarzając do znudzenia nazwę w reklamach telewizyjnych i radiowych. Niektóre brandy natomiast uległy spolszczeniu "odgórnie" - i to po jakimś czasie.
Przykładowo: Inter Marche było wymawiane w reklamach początkowo zgodnie z francuskimi regułami [ęter marsze]. Jednak to "in" czytane jako "ę" okazało się dla Polaków nie do przejścia. Firma zmieniła sposób wymowy na [inter marsze] - bardziej naturalny dla języka polskiego.
A propos nazw supermarketów: zastanawia mnie i zdumiewa obstawanie przy nieodmienności słowa "Real". W reklamach słyszymy np. "Tylko w Real!". Kto tak mówi?!

25 lipca 2009

Starbucks pod przykrywką

Pisałam ostatnio o zjawisku brandingu bez brandu, czyli brandspottingu. Teraz brandspotting staje się już nie wzorcem marketingowym, ale modelem biznesowym.
Starbucks właśnie otworzył pierwszą kawiarnię "pod przykrywką" - 15th Ave. Coffee & Tea w Seattle.

Jednym z niewielu znaków łączących ów lokal z siecią kawiarni, jest mało rzucający się w oczy napis na drzwiach "inspired by Starbucks".

D. Major Cohen, project manager, podkreśla, że w nowym lokalu używane będą tradycyjne metody parzenia kawy.
Marka Starbucks zdecydowanie do tego klimatu "starych dobrych czasów" nie pasuje.
Starbucks - stworzone jako "third place" - trzecie miejsce między domem a pracą dla singli z wielkich miast, kojarzy się z młodością, nowoczesnością, karierą.
Przykładowo: to w kawiarniach Starbucksa Jon Favreau pisał przemówienie inauguracyjne Baracka Obamy.

Tymczasem 15th Ave. Coffee & Tea to bardziej Ameryka Reagana (zwłaszcza z "Poranku w Ameryce") - bardziej z sąsiedztwa niż z wielkich miast.

Jakkolwiek D. Major Cohen zaprzecza, że kawiarnia w Seattle uwypukla wszystkie wady Starbucksa, to nawet szef sieci - Howard Schultz, przyznał, że kawiarniany brand "utracił nieco swoją duszę".

Dynamiczny rozrost sieci Starbucks zdewaluował tę lekko snobistyczną atmosferę, nieuchronnie zbliżając sieć kafejek do (nieco droższego wprawdzie) McDonalda.
Starbucks to idealny przykład "lovebrandu", który stracił swoją wartość poprzez zniesienie reguły ograniczonej dostępności.
Owszem, zaporowe mogą być - zwłaszcza podczas kryzysu - ceny kawy.
Jednak ci, których jeszcze niedawno było na tę kawę stać, czują się już członkami klubu.
Członkami, których trudno z klubu wykluczyć za niepłacenie składek. Raczej będą oni domagali się obniżenia stawek (tzn. ceny kawy), niż zezwolą na swoje usunięcie. Poczucie solidarności klubowiczów, paradoksalnie, buduje sam Starbucks - m.in. przez MyStarbucksIdea.

Nowa kawiarnia w Seattle, przemycająca prawie niewidoczną markę Starbucks, ma być odtrutką na zbytnie umasowienie sieciowego brandu.
Tutaj właściciele chcą zastosować strategię ekstremalnej ekskluzywności : mają powstać jeszcze dwie tego typu kafejki - i to tylko w Seattle.

Może przyszła pora na Starbucks Starbucksa? Tzn. trzecią drogę - między superlokalnymi kawiarniami w Seattle a globalnym gigantem.

23 lipca 2009

SMR to przeżytek - czas na TwittRelease

Social Media Release to w polskim Public Relations ciągle nowość.
Królują napisane nowomową notki, z których nic nie wynika, a które zalewają skrzynki dziennikarzy.

O ile indywidualizacja komunikatu staje się w miarę powszechna (przynajmniej w zależnościm od typu mediów), to pozostałe innowacje są wdrażane stopniowo.

Tymczasem, jak donosi Mashable, Muck Rack, agregator tweetów dziennikarzy w real time, stworzył "One Line Press Release Service", czyli liczącego 130 znaków press release'a.

Opłata? 1 dolar za znak. Jeśli chcemy oszczędzić, musimy być lapidarni.
Muck Rack nakłada jednak limit lapidarności - Twitterowa notka prasowa musi mieć minimum 50 znaków.

Notki-tweety będą umieszczane na specjalnej stronie notek prasowych Muck Racka, w jego kanale na Twitterze.
Do notki można dodawać hiperłącza - zarówno do stron, jak i do innych użytkowników Twittera,a także zamieszczać popularne Twitterowe tagi.

Mashable pyta jednak, po co płacić za umieszczanie tweetów, skoro można takie press release'y umieszczać na własnym profilu Twittera.
Owszem, w przypadku marek, których kanały na Twitterze mają wielu subskrybentów, Muck Rack może być tylko fanaberią.
Budowanie siatki kontaktów to jednak czas i pieniądze. Tymczasem Muck Rack może być szansą zarówno dla niewielkich firm, których nie stać na inwestycję w social media na wielką skalę.
Z drugiej strony - to także szansa dla "śpiochów", którzy przegapili czas tworzenia się Twittosfery i tamtejszej hierarchii.
W USA obecność na Twitterze brandów to już żadna innowacja, tylko rzecz oczywista.
Innowacyjne może być dopiero używanie mediów społecznościowych.

W końcu - Muck Rack może dać markom, które mają już ugruntowaną pozycję w Twittosferze, ostateczne potwierdzenie ich dominacji w tej przestrzeni.
Ważne jednak, że Muck Rack tworzy pewną odrębną, mini-Twittosferę, w której, do pewnego stopnia, panują zasady demokracji w rozumieniu arystotelejskim. O ile w zasadniczej Twittosferze dominuje politeja, w Muck Racku istnieje pewna szansa na "nowy start" - przynajmniej w ramach tego serwisu.

Co więcej, pamiętajmy, że serwis pierwotnie agregował tweety dziennikarzy.
Wytworzona dzięki temu pewna percepcja "wiarygodności" wśród odbiorców, przeniesie się także na tweety PR-owców.

Koniec z krową Milki - nadchodzi czekolada z wielbłądziego mleka

Fioletowa krowa Milki może czuć się zagrożona - Al Nassma, dubajski producent czekolady z mleka wielbłądów planuje ekspansję globalną.
Najpierw mają podbić rynki innych państw arabskich - a potem Europę, USA i Japonię.

Czekoladę będzie można kupić najprawdopodobniej w ekskluzywnych sklepach, w rodzaju londyńskiego Harrodsa, ponieważ, jak twierdzi główny manager Al Nassamy, czekolada z wielbłądziego mleka to produkt zbyt luksusowy, więc nigdy nie będzie dostępny w supermarketach.

Producent zapewnia też, że mleko wielbłądzie zawiera pięć razy więcej witaminy C niż krowie.
Poza tym mniej tłuszczu, mniej cukru, więcej insuliny (czyli czekolada jest świetna dla diabetyków).

Nazwa brandu, "Al Nassama" pochodzi z języka arabskiego i oznacza wiejący okresowo wietrzyk, który "przynosi wytchnienie ludziom pustyni".

Główny manager firmy, Martin van Almsick, pracował wcześniej w muzeum czekolady w Kolonii.

Tabliczka czekolady kosztuje ok. 4,5 GBP.

To tyle promocyjnej nowomowy. Trzeba jednak przyznać, że czekolada z wielbłądziego mleka to strzał w dziesiątkę - przynajmniej jeśli chodzi o kategorię dóbr luksusowych.
Paradoksalnie, zwłaszcza na czas kryzysu.

4,5 GBP za tabliczkę to bowiem cena niewygórowana za możliwość przynależności do klubu szejków i klientów Harrodsa.
Relatywnie niski próg dostępności nie umniejsza jednak luksusowości samego produktu.
Dlaczego?

Przede wszystkim innowacyjność. Czekolada kojarzy się nam z Milką,w Polsce - z Wedlem. Gdy myślimy o luksusowej - przychodzi nam do głowy Lindt.
Owszem, są różne, coraz bardziej wymyślne smaki mające budować wizerunek luksusu. Nie każdy lubi jednak czekoladę z chilli, jakkolwiek by ona nie była luksusowa.
Czekolada z wielbłądziego mleka jest - mimo wszystko - czekoladą mleczną, która nie zraża wymyślnymi kombinacjami smaków.
Jest bardziej uniwersalna, co przy określonej grupie docelowej z jednej strony - eliminuje konieczność wprowadzania coraz to nowych odmian (żeby sprostać wszystkim, jakże wybrednym, gustom), a w efekcie - do rozmycia brandu.
Nośnik "luksusu" został przeniesiony z dodatków smakowych na samą czekoladową bazę.
Dlatego ewentualne wariacje i poszerzanie linii jest sprawą drugorzędną - ponieważ zostanie zachowany unikatowy "rdzeń" produktu.

Swoją drogą, Al Nassma świetnie prowadzi też działania launchowe.
Główne kanały (oprócz, oczywiście wielu innych, pobocznych) to najbardziej prestiżowe czasopisma, z "The Times" na czele.
Cokolwiek myśleć o upadku prasy, tego typu gazety nie zamieszczają jeszcze każdej notki prasowej jak leci.
Publikacja w takiej gazecie jeszcze nobilituje. I zwiększa stężenie luksusu na gram.

18 lipca 2009

Brand bawi się w chowanego

"NYT" obszernie opisuje globalną kampanię Coca-Coli, rozpoczętą w styczniu "Open Happiness".
To pierwsza przeprowadzana na taką skalę kampania zawierająca element "brand spotting", czyli pozostawiająca markę w domyśle, ba, często nawet angażująca odbiorcę w grę w zgaduj-zgadulę.

Jednym z najważniejszych elementów kampanii była piosenka "Open Happiness", samym tytułem nawiązująca do Coca-Coli.
Korporacja zatrudniła kilka znanych światowych gwiazd do nagrania singla z tym utworem - powstały różne wersje językowe.
Teledysk z "Open Happiness" za darmo otrzymała MTV.

Gdzie tu haczyk?
Jak mówi rzecznik Coca-Coli, Petro Kacur, głównym - i w dużym stopniu instynktownym - zadaniem oglądającego spot, będzie wychwycenie w filmie chwili, gdy na ekranie można zobaczyć charakterystyczną czerwoną puszkę.
Film nagrany jest w tak szybkim tempie, że jest to wyzwanie bardzo trudne.

Co ciekawe, Coca-Cola pobiera opłaty za ściągnięcie mp3 z piosenką "Open Happiness" na serwisie iTunes czy w Amazonie.

W tym momencie możemy zauważyć innowacyjność kampanii "Open Happiness" - nie polega ona wcale na nagraniu piosenki reklamowej przez znanego artystę (gdzie to artysta jest ambasadorem marki), tylko na odwróceniu ról: to Coca-Cola staje się...mecenasem sztuki!
I nie chodzi tutaj o konkretne osoby z zarządu korporacji, ale markę, jako byt samoistny!

W piosence nie ma słowa o Coca-Coli (nie jest więc peanem ku czci marki-mecenasa: proszę! nie dość, że ta C-C hojna, to jeszcze daje artyście niezależność...) - za to przekaz jest spójny z tym, co komunikuje sam brand.
Przykładowo, refren brzmi:
“C’mon and lift me up, it’s a brand new day, open up a lil’ happiness today, so I can be someone new".

Jak podaje Coca-Cola, singiel zajął pierwsze (!) miejsce w internetowej liście przebojów chińskiego serwisu Baidu.com, a na liście iTunes - zajął 37. pozycję. "NYT" pisze, że w USA to niezbyt imponujący wynik, ale zważywszy na liczbę coraz to nowych numerów na iTunes, a także zalew różnorakich virali, filmików, w końcu - kampanii reklamowych - docierających każdego dnia do Amerykanów, miejsce 37. jest całkiem przyzwoitym rezultatem.

Jakkolwiek warto docenić całą innowacyjność kampanii Coca-Coli, moim zdaniem jest to zapowiedź nowego, szerszego trendu w brandingu.
Sam brand przestanie być komunikowany bezpośrednio - marka przeniesie się do sfery domysłu i umowności.
Z jednej strony - skorzystają na tym konsumenci, którzy dostaną bardziej wartościowy kontent niż marketingowy bełkot (w jakiejkolwiek formie) stworzony tylko po to, by wychwalać zalety marki.
Z drugiej natomiast - wygra na tym sama firma, która zaprosi odbiorcę komunikatu do gry, do zabawy. Zaangażuje.
Potencjalne niebezpieczeństwa? Przeniesienie znaczeń, zdyskontowanie akcji przez konkurencję, brak skojarzeń, albo - co gorsza - mylne powiązanie kampanii z konkretną marką i przypisanie komunikowanych wartości konkurencji.

Brand spotting bazuje na dziecięcej ciekawości konsumenta (także tego dorosłego), a - idąc za przykładem Easter eggs w grach komputerowych, ten rodzaj działań tworzy drugie dno komunikatu - swoisty klub dostępny tylko dla wtajemniczonych, tych, którzy byli na tyle sprytni, że ową niespodziankę odnaleźli.
Buduje to samoocenę, a owi "spryciarze" stają się ewangelistami marki - generują buzz, sławiąc swoją przenikliwość i, niemalże przy okazji, samą markę.

14 lipca 2009

Drogie dzieci: seks zamiast jabłka

National Health Service, brytyjski odpowiednik naszego NFZ rozpoczął kampanię promującą wśród uczniów szkół podstawowych korzyści regularnego i satysfakcjonującego seksu.

Hasłem kampanii jest trawestacja popularnego przysłowia zachęcającego do jedzenia owoców (konkretnie jabłek), i brzmi:“An orgasm a day keeps the doctor away”.

Kampania jest częścią programu mającego włączyć do edukacji seksualnej w brytyjskich szkołach element nauki o...przyjemności.
Nieprzypadkowo ulotka, w której opisane są zalety regularnych orgazmów, nosi tytuł "Pleasure",
Można tam przeczytać:
"Dietetycy zalecają pięć porcji warzyw i owoców dziennie, a także 30 minut ćwiczeń fizycznych trzy razy w tygodniu. A gdyby tak zalecić seks albo masturbację dwa razy w tygodniu?".

Steve Slack, ekspert NHS do walki z HIV i jeden z autorów broszury, twierdzi w wywiadzie dla "Timesa", że kampania nie ma na celu promowania seksu wśród młodszych nastolatków, tylko - przeciwnie - ma promować świadome i odpowiedzialne podjęcie współżycia.

Czy można sobie wobrazić taką kampanię w wykonaniu NFZ?
Nie sądzę.
O poziomie polskiej edukacji seksualnej prowadzonej w szkołach świadczy opublikowany ostatnio przez Ponton raport, który stał się kanwą tekstów poruszających ten problem. Cytat z "Wysokich Obcasów":

Oj, Wielka Brytania niedługo skończy jak Atlantyda...

Które podejście słuszniejsze?
Czy lepiej zabraniać i straszyć, czy dozwalać i zachęcać?
Uważam, że przede wszystkim trzeba informować. Popatrzmy na to z punktu widzenia PR-u. Jeśli konsument ma pełną informację, a my oferujemy dobre produkty, jest duża szansa, że ów konsument zachowa się racjonalnie i wybierze nasz produkt.

Kampania NHS na pewno wywoła w WB szeroką dyskusję. I dobrze, dyskutować zawsze warto. A kontrowersje są zawsze najlepszym katalizatorem takiej .

11 lipca 2009

Sascha Baron Cohen,Bruno, i Alpy PR-u

Film o austriackim geju-fashioniście, "nowym Boracie", bezlitośnie ujawniającym narodowe przywary kraju, który wydał Hitlera i Fritzla, a także szerzej: współczesnej, "cywilizowanej" Ameryki, był jednym z najbardziej oczekiwanych wydarzeń kinowych tego roku.


Samego filmu jeszcze nie widziałam - wybieram się jutro. Jednak promocję "Bruna" widzę - i to wyraźnie - już od kilku miesięcy. Ba, nawet od czasów "Borata"!

Wbrew pozorom, promocja "Bruna" polegała na działaniach całkiem standardowych, w porównaniu np. do "Mrocznego rycerza".

Sascha Baron Cohen - jako Bruno - pojawiał się m.in. na Milan Fashion Week czy rozdaniu nagród MTV, za każdym razem wzbudzając sensację, i - przy okazji - kręcąc materiał do samego filmu.
Skandal i autopromocja były etapami powstawania obrazu, i na tym właśnie polega innowacyjność kampanii "Bruna".
"Wyskoki" Bruna - będące jednocześnie elementami filmu - były też doskonałą jego promocją. Zwłaszcza, że niewiele osób uważało działania Cohena za reżyserowane. A nawet jeśli - zdjęcia i filmiki np. z wtargnięcia na pokaz Agathy Ruiz de la Prady, zdążyły obiec już świat.
Podobnie było z lądowaniem tyłkiem na twarzy Eminema na gali MTV. Sam Eminem, który powrócił na scenę po kilku latach przerwy, był obiektem zainteresowania mediów. Cohen idealnie to zdyskontował.
Później nawet oficjalnie potwierdzono (m.in. zrobił to szef MTV), że "wypadek" z Brunem i Eminemem był reżyserowany. Ta informacja była drugim dnem całego gagu i wywołała kolejną falę obecności Bruna w mediach.

Sascha Baron Cohen - oczywiście jako Bruno - pojawił się też na okładkach wielu pism, w tym pism dla homoseksualistów.
O "Brunie" wypowiadało się też austriackie MSZ, rozważając, czy film zniszczy reputację Austriaków na świecie i utrwali wizerunek kraju homofobicznego, nazistowskiego, gdzie w co drugiej piwnicy psychopata trzyma uwięzioną rodzinę.
Wszystko całkiem na poważnie.

Punktem kulminacyjnym kampanii "Bruna" była premiera filmu: pokaz o północy dla wybranych dziennikarzy z całego świata. W efekcie, w dniu premiery o "Brunie" pisały wszystkie gazety, ale tylko te niektóre, wybrane, mogły poszczycić się zamieszczeniem recenzji.

Tuż przed premierą, w różnych częściach globu odbywały się promocyjne "skandaliczne" przyjęcia. Na wielu z nich pojawiał się Bruno we własnej osobie.
W Polsce wynajął swoje alter ego, znanego z YouTube Gracjana Roztockiego.

Oprócz dzialań w realu, "Bruno" był silnie promowany w internecie. Nie tylko przez virale z jego skandalicznych występów, ale np. przez "Mein Space", umieszczenie na MySpace.com wersji "dla dorosłych" zwiastuna filmu.
Nie pominął też Twittera.
Universal, dystrubutor filmu, nie chciał zdradzić, ile wydał na promocję "Bruna".
Liczy na pewno na "efekt Borata", wzmocniony pamięcią o poprzednim filmie Cohena.

Ostatnim akordem promocyjnym filmu była informacja o wycięciu z "Bruna" sceny z LaToyą Jackson, siostrą zmarłego niedawno Michaela Jacksona.
Na pogrzebie (?) króla popu Bruno nie wywołał skandalu, ale umiejętnie zdyskontował śmierć samego "Jacko".

Podsumowując: promocja "Bruna" była mistrzowsko rozłożona w czasie. Przypominała gumpowską bombonierkę - nigdy nie wiadomo, czego można było oczekwiać w związku z "Brunem". Paradoksalnie jednak, te pojedyncze "czekoladki" autopromocyjne, tworzyły bardzo spójny, atrakcyjny wizerunek.
I nie tylko dlatego, że żółty jest modny tego lata...

7 lipca 2009

Eternal Moonwalk - Jacksona droga do nieba?

EternalMoonwalk to projekt agencji Studio Brussel i Group94.
Pomysł jest zaskakująco prosty - fani Jacksona mogą dodawać własne wykonanie sławnego "chodu księżycowego", a losowe łączenie kadrów sprawia wrażenie kontynuacji.

Czasami filmy zatrzymują się (ładowanie?), przez co płynność przejścia jest nieco jest zakłócona.
Zasób filmików ciągle rośnie - wiadomość o stronie jest bowiem przekazywana przez mikroblogi (oczywiście - króluje Twitter), blogi, serwisy społecznościowe, przez co inni fani zmarłego gwiazdora popu mogą załączać swoje wersje "hołdu" dla Jacksona.

Strona uruchomiona została z okazji dzisiejszego pogrzebu Michaela Jacksona.

Co ciekawe, jak podaje Alexa, 27 proc. użytkowników serwisu to osoby z USA. Sporo fanów miał widać Jackson też w Brazylii (14, 9 proc.) i Niemczech (14,2 proc.).

Przeciętnie internauta spędza na EternalMoonwalk.com niecałe trzy minuty.
Jak na standardy internetu to czas całkiem przyzwoity. Zważywszy, że filmiki nie pochodzą od jednego autora, są kompilacją, nie przedstawiają konkretnej opowieści, trzy minuty mogą być postrzegane w innej perspektywie - jakoo wynik jeszcze bardziej przyzwoity.

Osobiście uważam, że można oglądać zdecydowanie dłużej.

3 lipca 2009

Kościół katolicki marką dla Polski?

Chcielibyśmy, żeby naszą marką narodową był Chopin, albo przynajmniej Robert Kubica.
Tymczasem badania Goodbrand&Company pokazały, że najsilniejszą polską marką jest...Kościół katolicki.

I chociaż cztery lata temu dumnie głosiliśmy narodziny pokolenia JP2 (w odróżnieniu do jakichś tam "Millenialsów" nastawionych tylko na konsumpcję, czy - nie daj Boże - pogrążonego w ciemnościach pokolenia "X" na zgniłym Zachodzie), dzisiaj Kościół katolicki zdecydowanie nie jest trendy marką.

Kojarzy się oczywiście z ojcem Rydzykiem i moherowymi beretami. Młodzi ludzie w Kościele - jeśli już - to jakieś nawiedzone oazy, gitara, wycieczki w góry i sandały jak u zakonnic. Tylko koniecznie brązowe.
I wszędzie obłuda i zacofanie.
Jak znajdzie się taki np. Szymon Hołownia (młody, przystojny, inteligentny i nie dewot), to bierzemy to tylko za wyjątek potwierdzający regułę.

Tyle u nas. Na świecie ciągle silny jest jednak stereotyp Polaka - katolika. Nieprzypadkowo.
Tworzył się on bowiem w czasach, gdy tworzyły się inne narodowe stereotypy - jak na przykład szwajcarskie zegarki.
Polska chyliła się ku upadkowi, więc nikt nie myślał o świadomym zarządzaniu marką.
Szwajcarzy tak zrobili (dbałość o wyroby to ważny element merkantylizmu) i chyba nie żałują. Co więcej - utrwalają ów stereotyp.

Pisałam kiedyś, że do stereotypów odwołują się w promocji swojego kraju także Francuzi.
Tylko my, Polacy, wymyślamy jakieś Polska! years i raz jesteśmy wiatrakiem, a raz górami i lasami - logo się zmienia jak w kalejdoskopie, bo wszystkiego ci u nas dostatek.
Kraina mlekiem i miodem płynąca, a oba mają unijne atesty.

Polak - katolik i Kościół katolicki to przecież nie znowu takie złe marki narodowe.
Zawsze może być gorzej.

Zresztą - na Zachodzie kościoły świecą pustkami (i u nas powoli się to zaczyna), więc takie procesje z okazji Bożego Ciała, kramy odpustowe i święcenie wianków na 15 sierpnia, mogą wydawać się turystom z zagranicy czymś egzotycznym i ciekawym.
Folklor folklorem, ale mamy też kardynała Dziwisza na YouTube - niech więc zobaczą, że tak źle znowu nie jest.

Jeśli jest na YouTube kardynał na nartach, to czemu nie może być odpustu z jakiejś podlaskiej wsi? I wieczoru poezji ks. Twardowskiego?

Pielgrzymka do Częstochowy jako atrakcja turystyczna? Czemu nie?! W końcu ileż to można jeździć na quadach w ramach sportów ekstremalnych... A tak tydzień mycia w studni i przekłuwania bąbli na nogach. To dopiero ekstremalne przeżycie!

Żarty żartami, ale prawda jest taka, że będąc z czymś kojarzonym (Kościół katolicki), nie powinniśmy się przed tym gorączkowo bronić, tylko umiejętnie wykorzystać na naszą korzyść.
A że stereotyp?
Stereotyp to skrót, jak 140 znaków Twittera. Jeśli nas zainteresuje, to sięgamy głębiej, klikamy w link. I czasem znajdujemy coś zupełnie innego, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Najczęściej w pozytywnym znaczeniu.