31 marca 2010

Burger King "pociesza" na Diggu

Wszyscy chyba pamiętamy Whopper Sacrifice (mój osobisty numer jeden wśród kampanii w social mediach).
Tym razem Burger King wprowadza innowacje na Digga.
Korzysta tym razem - paradoksalnie - z frustracji użytkowników, których wyszukiwanie w serwisie Digg.com nie przyniosło rezultatów.
Swoje reklamy (promujące podwójnego cheesburgera za 1$) Burger King umieszcza bowiem na stronach, które wyświetlają się, gdy to, czego szukamy albo nie znajduje się w serwisie, albo np. zrobiliśmy głupią literówkę.
Komunikat od Burger Kinga brzmi: “Looks like your search had a typo. Maybe you’ve got tiny hands?”.

Trzeba przyznać, że znowu Burger King zrewolucjonizował już nieco okrzepłe formy reklamy w serwisach społecznościowych.
Bazując na frustracji (niezadowoleniu) użytkownika, Burger King oferuje proste i tanie pocieszenie!
Jakże to proste i naturalne,a przy tym, użytkownik serwisu Digg nie ma wrażenia, ze jest atakowany reklamą: przeciwnie - reklama (oferująca całkiem atrakcyjną przekąskę), jest jedyną, która go nie "zawodzi".

Komunikat marki jest jasny i przejrzysty, a przy tym nienachalny.
Dodatkowy plus za ciekawe wykorzystanie "zużytego" już serwisu: pokazuje to jeszcze, jak wiele potencjalnych dróg stoi przed brandingiem przez media społecznościowe: trzeba tylko ich dobrze poszukać.

18 marca 2010

Jumo.com - Chris Hughes tworzy "facebooka dla wolontariuszy"

Chris Hughes, współtwórca Facebooka i strateg kampanii via social media Baracka Obamy, założył nowy serwis. Jumo.com to serwis non-profit pośredniczący w wyszukiwaniu ofert dla (potencjalnych) wolontariuszy.
Huhes wyjaśniał ideę Jumo.com magazynowi "Fast Company": "Będziemy pomagać łączyć ludzi - opierając się na ich umiejętnościach i zainteresowaniach - z organizacjami z całego świata, które takich umiejętności potrzebują".

Cały proces ma przebiegać w trzech etapach:
1. łączenia (match - dobierania)
2. budowania relacji/związków
3. dzielenia się (umiejętnościami, czasem, pasją...)

Do stworzenia serwisu Hughesa zainspirowały doświadczenia z pracy przy kampanii wyborczej i
gorzki pierwszy rok prezydentury Obamy, który nie potrafił zbudować masowych, trwałych sieci wolontariuszy, którzy wspieraliby realizację polityki rządu.Poza tym - Chris Hughes dużo podróżował - odwiedzał biedne, politycznie niestabilne kraje w Afryce, czy biedniejsze regiony Indii.
Jak przyznaje - "był poruszony pracą ludzi nad mikroprojektami, często skupiających się na niszowych sprawach - np. na walce z rzadko spotykaną chorobą".
Hughes chce, by ludzie, którzy mają wiedzę i umiejętności w określonej dziedzinie, mogli się dzielić doświadczeniami, a przez to - uczyć od siebie nawzajem.

Serwis ma ruszyć jesienią tego roku. Wśród doradców, którzy wspierają Hughesa przy tworzeniu Jumo.com, jest m.in. Jeffrey Sachs.

Dlaczego o tym piszę? Teoretycznie przecież - serwisów non-profit jest całkiem sporo...
Myślę jednak, że osoba Hughesa nada (efekt aureoli) nową jakość tego typu portalom. Przede wszystkim: Hughes uosabia to, co jest cool. Dodatkowo, sława współtwórcy Facebooka (kolejny aspekt coolness) - przyciągnie największych fanów, najbardziej zaangażowanych w Fb.

Istnieje szansa, że właśnie dzięki Hughesowi owi użytkownicy będą chcieli wyjść w swojej aktywności dla dobra drugiego człowieka (czy ważnej sprawy) nieco dalej, niż zapisanie się do grupy fanów na Fb.

Owszem, udało się to z Obamą, jednak Jumo.com, zamiast łączyć wokół wielkiej idei, tworzącej masowy ruch, najwidoczniej chce łączyć wokół idei małych, lecz odpowiednio dopasowanych do użytkowników. Pewnie związane jest to z tym, że im większa idea - tym łatwiej o rozczarowanie: zwłaszcza, że każdy z członków takiego ruchu, interpretuje ją na swój sposób (a przecież to naturalne, że oswajamy abstrakcję). Hughes zachęca więc do drobnych kroków, ale kroków stawianych przez mocno zaangażowanych użytkowników. Zauważmy, że ma to przełożenie także na komercyjne serwisy społecznościowe: z jednej strony mamy duży zasięg i małe zaangażowanie, a z drugiej - mniejszy zasięg (w populacji ogólnej), lecz duże zaangażowanie. Jeśli tamten pierwszy wzorzec to Web 2.0, model proponowany przez Hughesa to Web 2.1 :)
Owszem, targetowanie i łączenie jest dużo trudniejsze, niż bazowanie na zasięgu. Jednak na pewno - w dłuższej perspektywie - jest bardziej opłacalne. Przynajmniej w przypadku kampanii, których celem jest skłonienie do podjęcia akcji idącej dalej, niż kliknięcie "zostań Fanem" lub "lubię to".

17 marca 2010

Wymuszony uśmiech Guinnessa na dzień św. Patryka

Mamy dzień św. Patryka - święto coraz popularniejsze także w Polsce.
Warto więc wspomnieć dziś o marce, z którą St. Patrick's Day kojarzy się bez dwóch zdań - Guinness.

"Każdego roku w dzień św. Patryka, sprzedawanych jest 13 milionów pint naszego piwa" - twierdzi Guinness. I chyba należy mu wierzyć.

Chcąc to jednak "udokumentować", Guinness stworzył facebookową kampanię Guinness Grin, w której fani brandu są proszeni zamieszczanie swoich zdjęć z malującym się na twarzy 'Guinness Grin' właśnie.
Mina ta, jak czytamy na stronie Guinnessa, to "Twój wyraz twarzy, gdy bierzesz do ust pierwszy łyk Guinnesa, a piwo zostawia pianę na nad twoimi ustami i czubku nosa".
Zwycięzca konkursu zostanie "twarzą Guinness Grin 2010", a jego zdjęcie zostanie umieszczone na bannerze na zewnątrz Guinness Storehouse, czyli muzeum Guinnessa, a także - pod hasłem "Guinness Grin" w Wikipedii.

Najciekawsze jest jednak to, że z powodów prawnych (!), udział w konkursie mogą brać tylko mieszkańcy Niemiec, Hiszpanii, Włoch, UK, Irlandii i USA (z wyjątkiem Kalifornii!).

To wszystko? To wszystko! Chociaż timing kampanii jest świetny, specjaliści z branży raczej mało entuzjastycznie wypowiadają się o Guinness Grin.
Przede wszystkim dlatego, że kampania nie wychodzi poza Facebooka, a także, co więcej - nie jest kampanią zajawianą na innych Fan Page'ach Guinnessa (które mają więcej fanów niż strona konkursowa). Dodatkowo, nie stworzono np. filmiku, który - bazując na wirusowości - zachęcałby do wzięcia udziału w konkursie. Ba, nie stworzono nawet jakiejś dedykowanej aplikacji, która byłaby atrakcją przyciągającą na stronę fanów.
W końcu - Guinness Guinnessem, ale warto byłoby mocniej położyć nacisk na czas kampanii i bardziej wyeksponować dzień św.Patryka - być może przez integrację z innymi narzędziami - niekoniecznie on-line.
Konkursy, takie, jak stworzył tym razem Guinness - choć w zamyśle sympatyczne - nie przystoją już po prostu tak wielkiemu brandowi. Gdyby zrobił to lokalny browar - to w porządku, fajnie, że na to wpadli. Guinness - zwłaszcza w dzień św. Patryka, powinien się bardziej postarać.

12 marca 2010

"Trzecia fala" picia kawy - Stumptown, a nie Starbucks

Podczas gdy Starbucks to "trzecie miejsce", coraz więcej Amerykanów wybiera "trzecią falę" sztuki picia kawy...
Ikoną tego nowego ruchu jest niewielska sieć kawiarni Stumptown - nowe, lepsze Starbucks.

Co to takiego ta trzecia fala? W amerykańskich miastach grupki kawoszy zabiegają o to, by zmienić sposób picia kawy, nadając tej czynności zupełnie nową jakość i znaczenie.
Kim są owi "kawowi ewangeliści"? Jak czytamy w magazynie "Time": to zazwyczaj mężczyźni, z bujnym zarostem, wykazujący się energią i poświęceniem, a także starannością w tym, czym się zajmują.

Taki jest na przykład Duane Sorenson, założciel Stumptown, który - jak twierdzi - założył sieć kawiarni po to, by "dotrzeć do źródła".
Co więcej - do tego źródła (ponieważ kawa serwowana w Stumptown pochodziła z tylko jednej plantacji) - z każdym kolejnym kubkiem mieli docierać klienci Stumptwon.

Każda torebka kawy sprzedawanej w Stumptown oznaczona jest informacją o tym, skąd kawa pochodzi, jakiego jest rodzaju i dominujące walory smakowe (które mogą być modyfikowane poprzez zróżnicowane sposoby przyrządzania).

I to wszystko za jedyne dwa dolary - połowę mniej niż przeciętna kawa w Starbucks.

Chociaż smakosze kawy "trzeciej fali" zarzucają Starbucksowi, że ziarna ich kawy są po prostu...spalone, Duane Sorenson jest bardziej wyważony w stosunku do wielkiego konkurenta.
Jego zdaniem, to Starbucks zapoczątkował modę i zbudował świadomość picia kawy - swego rodzaju kawowy lifestyle.

Chociaż Stumptown ciągle rozwija swoją mini-sieć, do giganta w rodzaju starbucksa bardzo mu jeszcze daleko.
W Ameryce jednak takich lokalnych sieci kawy "trzeciej fali" jest już całkiem sporo.
Łączy je przede wszystkim idea - trudno jednak mówić o unifikacji. I tutaj Starbucks, paradoksalnie, zyskuje przewagę dzięki hiperrzeczwistosci znanej z McDonalda: na całym świecie starbucksowa kawa smakuje podobnie. Po co więc ryzykować w lokalnej kafejce, skoro możemy wziąć to, co znamy (a więc i lubimy)?
O zaletach lokalnych sieci kawiarni "trzeciej fali" najłatwiej się można dowiedzieć na blogach i stronach lokalnych gazet. Kto jednak - będąc przejazdem - na takie strony zagląda?

Trend kawy "trzeciej fali" wpisuje się w przewidziany przez Faith Popcorn lokalizm [LoCo] i ekologizm.
Dodatkowo, ów lokalizm jest stosunkowo ekskluzywny - tzn. zamknięty na obcych, ludzi przypadkowych, będących w okolicy przejazdem, którym kawa potrzebna jest tylko po to, by nie zasnąć za kierownicą.

Ci niech sobie idą do Starbucksa.

7 marca 2010

Logorama - pamflet z drugim dnem

Agencja H5 (François Alaux, Hervé de Crécy i Ludovic Houplain) do tej pory tworzyła spoty reklamowe i teledyski. Nic nadzwyczajnego.

Im dalej, tym ciekawej - niektóre z ich prac były bowiem pokazywane w muzeach, np. Centrum Pompidou czy MoMA, a teraz, ich film - "Logorama", jest nominowany do Oscara (animowane filmy krótkometrażowe).

I chociaż tytuł nawiązuje do , to bardziej niż , jest on rzeczywistością alternatywną: przedstawia bowiem maksymalnie obrandowane Los Angeles. w filmowym LA niemal wszystko - ludzie, pojazdy, budynki, jest uosabiane przez loga brandów.

Mamy więc Ronalda McDonalda i ludzki Michelina. Inne brandy robią za "scenografię":Microsoft, Evian, Best Western, EMI, Domino's Pizza.
Wszystko to się składa na dystopijny obraz amerykańskiego konsumeryzmu, gdzie to nie my pożeramy hamburgery, ale one pożerają nas.

Oglądając przestrzeń publiczną polskich miast, "Logorama" nabiera innego, ostrzegawczego tonu - bardziej niż konsumeryzm w stylu Amerykanów, grozi nam zaśmiecenie miast logami brandów, które stają się naszą rzeczywistością.
I to jest właśnie najciekawsze. Przenosząc nieco "Logoramę" na polski grunt: tam brandy (poprzez nagromadzenie, spiętrzenie różnych logotypów), są po prostu wyśmiewane - a Amerykanie razem z nimi.
Pamiętajmy jednak, że -mimo wszystko - dla amerykańskiego konsumenta to spiętrzenie brandów jest naturalne, a przez to - umie się on, paradoksalnie, poruszać w tym markowym gąszczu. Ma w końcu GPS.

Polacy jeszcze takiego GPS nie mają - dla nas brandy (czy to w przestrzeni publicznej, czy w świadomości), to pewnego rodzaju znaki drogowe, które - ze względu na brak innych narzędzi nawigacyjnych - kierują naszymi ścieżkami.
I to całkiem dosłownie ("skręci pani w lewo za takim wieeeelkim plakatem Castoramy").

Czy "Logorama" ma szansę na Oscara? Jeśli zostanie odebrana jako krytyka amerykańskiego konsumeryzmu (jak też planowali twórcy) - to jak najbardziej.
Pamiętajmy, że Akademia lubi filmy pozornie , które - zwłaszcza w połączeniu ze złotą statuetką Oscara, w pełni oddają to, co nazywane jest American Way of Life...