25 lutego 2009

A imię jego czterdzieści i cztery - Osama czy Obama

Imię i nazwisko nowego prezydenta USA stwarza dużo możliwości do kpin. Nie chodzi nawet o jego "nieamerykańskość", ale o podobieństwo "Obamy" do "Osamy". Dodatkowo, prezydent ma na drugie imię Hussein.

W początkowej fazie kampanii prezydenckiej, nazwisko Obamy było wielokrotnie przekręcane. Złośliwości podtrzymywały plotki o rzekomym ukrytym wyznawaniu islamu przez kandydata Demokratów.
Pierwszą dużą wpadkę zaliczyło CNN, a także republikański rywal Obamy - Mitt Romney (który zresztą odpadł w prawyborach).
Błąd w portalu Yahoo! przytrafił się jednak już po wyborach, gdy nazwisko "Obama" stało się marką, przestało nazywać jedynie "jakiegoś tam senatora", ba, przestało jedynie "nazywać" prezydenta. "Obama" to coś więcej niż nazwa własna. Nazwisko prezydenta można postawić obok inicjałów JFK czy FDR, będącymi do tej pory wzorem wykształcenia nazwy marki polityka.


Barack Obama miał jednak znacznie trudniej niż Kennedy czy Roosvelt. Po pierwsze, Amerykanie nie byli osłuchani z jego nazwiskiem. Kennedy należał do potężnego politycznego rodu, a Roosvlet (Theodore - zresztą daleki krewny FDR) już mieszkał w Białym Domu.
Nazwisko "Obama" rzeczywiście mogło mylić się na początku z "Osamą". Co więcej - imię prezydenta w pełnej wersji - Barack, jest znacznie bardziej obce Amerykanom niż używany przez niego w dzieciństwie i wczesnej młodości Barry.
Jednak oryginalność imienia to w USA problem dyskusyjny. Amerykańscy rodzice słyną z pomysłowości i oryginalności.

Oprócz rozmaitych wariantów zapisu tego samego imienia (Ashley, Ashlee itd.), często są one nadawane zarówno chłopcom, jak i dziewczynkom (np. Ashley do lat 60. było uważane głównie za imię męskie; ale także matka Baracka Obamy - miała tradycyjnie męskie imię - Stanley, chociaż używała drugiego imienia - Ann).

Ostatnio jednak coraz popularniejsze się staje nazywanie dzieci...nazwami globalnych marek.
Pierwsza była pewnie Gwyneth Paltrow i jej córka Apple (choć chyba nie nazwana tak z miłości do firmy S.Jobsa - wtedy jeszcze nie było iPodów).
Tymczasem w Stanach mieszkają dzieci o imionach L'Oreal, Chevrolet, Armani czy ESPN.

Z jednej strony świadczy to o sile owych marek: nazwa "L'Oreal" stała się synonimem piękna. Kiedyś dziewczynkę nazwano by po prostu Bella.
Z drugiej strony jednak, nazwanie dziecka nazwą globalnej korporacji, odbiera mu w pewien sposób możliwość wykreowania własnej marki.
Imię bowiem (a także i nazwisko) to przecież nasz własny brand. Od najdawniejszych czasów imię było tym, co konsytuowało istotę ludzką. Masz imię=jesteś kimś, jesteś człowiekiem, osobą.
Nieprzypadkowo w obozach koncentracyjnych pozbawiano ludzi imienia, zastępując je numerem.
Był to wyraz odhumanizowania więźnia, pozbawienia go ludzkiej godności.

Imię może mieć pewien wpływ na losy osoby je noszącej. Badania Davida E. Kalista i Daniela L. Lee z Shippensburg University pokazują, że osoby noszące niektóre imiona są np. surowiej karane przez policję. Dotyczy to zwłaszcza Afroamerykanów - w tej grupie dominują bowiem oryginalne imiona czy "tradycyjne", ale zapisane w oryginalny sposób.
Wszelkie odstępstwo od normy jest więc czymś niepożądanym, wzmacnia negatywny odbiór danej osoby (związany np. z podejrzeniem o przestępstwo).

O namingu w kreowaniu marki napisano już tomy. Jednak warto zauważyć, że owe reguły mają zastosowanie także w przypadku imion i nazwisk.
Amerykańscy prezydenci często skracają imiona, używają zdrobnień: np. Bill Clinton czy Jimmy Carter.
Miało to ich odróżnić od ponurych poprzedników, zbliżyć do ludzi, skrócić dystans.
Miało stanowić także zapowiedź lepszych, jaśniejszych czasów dla Ameryki. Bo czy na przykład Jimmy może prowadzić wojnę? To przecież niepoważne!
Billowi Clintonowi romans z Moniką Lewinsky być może uszedł na sucho także z powodu bycia po prostu Billem, a nie Williamem Jeffersonem.
Bill - swój chłop, mogła mu się zdarzyć chwila słabości. William Jefferson mógłby być najwyżej starym oportunistą.

W tym kontekście Barack Obama odniósł duży sukces w kreowaniu własnego namingu. Nie został prezydentem Barry'm, ale też ukrył drugie imię, nie obnosi się z nim.
Przy każdej okazji wyjaśniał, że "Barack znaczy >błogosławiony<". Przy nazwisku zastosował inną strategię: nie mógł go ukryć, więc maksymalnie je wyeksponował. Ludzie osłuchali się z Obamą. Obama to, Obama tamto. Była Obama Girl i Obamamania. Obama to marka, niemalże skonstruowana zgodnie z zaleceniami namingu (krótka, dźwięczna, otwarta przez duże "o" na początku). Ciekawe, co powiedziałby Mickiewicz (Adam Bernard) wiedząc, imię "tego czterdzieści i cztery" brzmi Barack...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz