28 lutego 2009

Moje, najmojsze - efekt Ikei i zrób-to-sam w czasach kryzysu

DIY (do-it-yourself) do niedawna kojarzył mi się tylko z młotkiem i ojcem majsterkującym w sobotnie popłudnia.
Tymczasem...

Harvard Business Review w lutowym numerze zamieścił listę idei, które w 2009 roku zdobędą światową popularność.
Jedną z nich jest tzw. efekt Ikei (Ikea effect). Prof.Michael Norton z Harvard Business School opisuje w nim wyniki swoich badań (prowadzonych z dwoma innymi naukowcami - D.Mochonem z Yale i D.Ariely'm z Duke) nad związkiem zaangażowania konsumentów w tworzenie produktu a pozytywnym stosunkiem do marki.

Okazało się, że jesteśmy - jako konsumenci - znacznie mniej leniwi, niż do tej pory o sobie myśleliśmy.
W przekonaniu o leniwej naturze człowieka utwierdzali nas marketerzy, oferując wolny czas i oszczędność każdej sekundy, przez dostarczanie pod nos gotowych produktów, często na srebrnej tacy.

Tymczasem praca jest wartością. I to nie tylko z punktu widzenia etyki (zwłaszcza protestanckiej), ale z punktu widzenia specjalisty od marketingu czy brandingu.
Producent, pozwalając nam włożyć wysiłek w ostateczne stworzenie produktu, angażuje nas.
Pamiętając o zasadzie zaangażowania R.Cialdiniego, musimy zauważyć, że nasza praca stanowi więc wartość dodaną.
Dla producenta to dodatkowy zysk (sprzedawanie produktów w stanie ready-to-use jest zazwyczaj droższe), ale nie tylko ten prosty, przeliczalny natychmiast na pieniądze.

Zaangażowanie buduje bowiem przywiązanie do produktu, do marki. Efekt końcowy postrzegamy jako atrakcyjny, ponieważ okupiony pewnym wysiłkiem. W efekt ów zainwestowaliśmy coś więcej niż pieniądze - nasz czas, umiejętności, zaangażowaliśmy się emocjonalnie, skupiliśmy na dążeniu do celu.

Norton ostrzega jednak, że sukces nie może przyjść zbyt łatwo. Jako dowód tego stwierdzenia, przywołuje przykład ciast w proszku. Początkowo, kupowana w sklepach masa, zawierała wszystkie niezbędne składniki. Panie domu czuły, że idą na łatwiznę, a ich wypieki są gorsze niż sąsiadek czy koleżanek, nie korzystających ze sklepowych półproduktów.
Kiedy wprowadzono "utrudnienie" - do kupnej masy trzeba było samodzielnie dodać jajka - ciasta w proszku zyskały "akceptację" i uznanie za ciasta nie gorsze niż domowe.

Naukowcy podkreślają, że utrudnienie, choć istotne, nie może sprawić, by praca konsumenta nie została uwieńczona sukcesem.
Wtedy całe zniechęcenie, poczucie bezsensu i porażki, przenosi się na wizerunek marki, automatycznie mniej ją lubimy.

Michael Norton jako klasyczny przykład odpowiedniego wyważenia proporcji między wkładem pracy potrzebnym do odczuwania satysfakcji a skalą trudności, przywołuje firmę Ikea.

Ta sieć sklepów, sprzedająca meble do samodzielnego złożenia (i często - skompletowania także w obrębie hali sklepowej), angażuje konsumentów i przemienia ich w konstruktorów.
Meble sprzedawane w Ikei złożyć jest łatwo, ale nie bez wysiłku. Dodatkowo, meble jako takie, kojarzą się z czymś dosyć skomplikowanym - w końcu każdy z nas nie jest w stanie zrobić samodzielnie równego stołu. Od tego są stolarze - fachowcy.
Tymczasem Ikea pozwala samodzielnie wykonać pracę postrzeganą jako tę zarezerwowaną - poniekąd - dla wtajemniczonych.

Efekt Ikei jako idea na rok 2009 to nie tylko wynik kryzysu finansowego i wynikającej z oszczędności większej pracochłonności przy konsumowaniu dóbr.
Sprzyja jej też rozwój internetowych społeczności, a także serwisów poradnikowych (zwłaszcza z filmami instruktażowymi).

Można też - nieco paradoksalnie - odwołać się do trendu autentyczności. Dla dzisiejszego konsumenta często stuprocentowa autentyczność (np. mebel wykonany samodzielnie, od podstaw) jest poza zasięgiem. Natomiast własne zaangażowanie (w wykonanie mebla - choć produkowanego seryjnie) sprawia, że przenosimy cząstkę własnej autentyczności - mnie, jako osoby - na efekt końcowy.

I chociaż można było śrubkę przykręcić mocniej, i tak mój stół jest najładniejszy.
_______________
c8ffb87ca9f9f0d7f582f6ccb711ce31

27 lutego 2009

One [brand] to rule them all?

Unilever wprowadza do reklam poszczególnych marek (najpierw Flora, a później Flora, a później PG Tips, Magnum, Sure i Dove) korporacyjne logo.
Na początku strategia ta zostanie przetestowana w Wielkiej Brytanii i Irlandii. Wcześniej wprawdzie ów zabieg był stosowany w Ameryce Południowej i Azji, ale dotyczył pojedynczych marek i był pomysłem lokalnych oddziałów Unilevera.

We wspomnianym przeze mnie w pierwszym poście raporcie dla Komisji Europejskiej, możemy przeczytać, że jednym z trendów tego roku ma być branding korporacyjny.
To pewnego rodzaju novum i dosyć odważna teza.

Do tej pory bowiem korporacje stawiały przede wszystkim na promowanie poszczególnych marek, często ukrywając markę korporacyjną. Przykład z rodzimego podwórka: Winiary i Nestle. Nestle to marka znana, budząca kojarzenia głównie z produktami dla dzieci (wg badań "Pressa" o markach w Polsce), ale także wyraźnie obecna w segmencie słodyczy (charakterystyczne czerwone opakowania czekolady).
Zwłaszcza w tym drugim kontekście ujawnia się percepcja tej marki jako "zachodniej", często kojarzonej z Niemcami bądź Austrią (choć krajem pochodzenia jest Szwajcaria).

Natomiast Winiary to marka postrzegana jako w stu procentach polska, swojska, domowa.
Cechą wspólną marki Winiary i marki korporacyjnej Nestle jest postrzegana wysoka jakość. Jednak owo postrzeganie ma swoje źródła w tym, że Nestle jako zagraniczny producent żywności dla dzieci i słodyczy, dostarcza towary lepszej jakości (bo długoletnia tradycja, nowoczesne technologie). Natomiast marka Winiary swoją wysoką ocenę czerpie z polskości i przywiązania do polskiej kuchni, a także przekonania o jakości polskich, naturalnych produktów rolnych.

Nic więc dziwnego, że specjaliści od brandingu dosyć sceptycznie podchodzili do kwestii eksponowania marki korporacyjnej (Ries&Ries).

Natomiast W.Olins przedstawia trzy sposoby relacji między marką produktu a marką korporacyjną:
- monolityczne - wszystkie produkty pod marką korporacyjną (np. IBM)
- wspierające - oprócz marki produktu, marka korporacyjna, której zadaniem jest wspieranie i legitymizowanie tej drugiej (Microsoft Word)
- markowe (rozproszone) - każdy produkt pod własną marką; często niska świadomość powiązania właścicielskiego między markami produktów (np. P&G czy Unilever właśnie)

Jak widać z tej typologii, eksploatowanie marki korporacyjnej w sytuacji trzeciej kategorii, jest zadaniem niełatwym.
Jeśli za Larsenem przyjmiemy, że "marka korporacyjna to spójna opowieść o całej organizacji, jej misji i wizji" i dodamy sposób działania marketerów proponowany przez Godina (opowiadanie historii konsumentom), możemy znaleźć się w sytuacji Szeherezady, która, by ocalić swe życie, opowiada baśnie, przerywając je w najciekawszym momencie.
Trudno jednak ułożyć baśń z elementów niespójnych, czy wręcz wyraźnie skonfliktowanych ze sobą.

Unilever ma kilka takich trudnych do ułożenia puzzli. Jak bowiem połączyć w spójną opowieść wartość i wizję marki Axe z marką Dove? Te dwa brandy promują zupełnie przeciwne wizje kobiety. Pod którą więc wizją podpisze się Unilever?

Wybierając kobietę z reklam Axe, Unilever popełniłby samobójstwo - klientki Dove nigdy by tego nie wybaczyły.
Dove bowiem, oprócz przekazu stricte ukierunkowanego na produkt, kieruje swój przekaz w szerszym społecznie kontekście - wzywa do akceptacji własnego ciała i obala medialny wzorzec piękna.
Dove jako przyjaciel (bądź raczej przyjaciółka) zachęca kobiety, by były sobą, nie oglądając się na długonogie modelki, których idealna cera i biust rozmiaru D to zasługa Photoshopa.
Gdyby Unilever, jako marka korporacyjna, wybrał wizję kobiety przedstawianą w kampaniach Axe, kobiety Dove poczułyby się nie tylko zwyczajnie oszukane, jak to często bywa z przesadnymi obietnicami.
Poczułyby się zdradzone, odepchnięte, upokorzone. Kwestia wyglądu u każdej kobiety jest bowiem zawsze kwestią wrażliwą (choć nie zawsze drażliwą).

Natomiast Axe ma ułatwiać mężczyznom uwodzenie kobiet, nie tych z reklamy Dove (chyba, że tych już przerobionych w Photoshopie). Męskość grupy docelowej budowana jest w opozycji do kobiecości spod znaku Dove.
Owszem, można męskość przedstawiać przez szybkie samochody czy esktremalne sporty. Jednak zasadniczym komunikatem Axe jest robienie wrażenia na kobietach. Jak więc to przekazać bez udziału kobiet?
W grę może wchodzić repozycjonowanie marki Axe, ale, z drugiej strony - dlaczego wszystkie inne marki Unilevera mają być dostosowywane do jednej?
Która grupa docelowa jest najważniejsza?

Owszem, można to zmierzyć i policzyć (np. klientki Dove kupują też Florę, a konsumenci Axe - nie). Jednak czasami lekarstwo może być gorsze od samej choroby i trudno w tym kontekście uniknąć strat.

Mimo wszystko, pomysł Unilevera wydaje się zrozumiały. W czasie kryzysu ważne jest bowiem zaufanie. Ufamy marce, gdy wiemy, skąd pochodzi, "who dunnit'".
Unilever chce dać konsumentom komfort i pewność. Pewnie liczy też na przeniesienie pozytywnych skojarzeń z silnych marek na te słabsze, mniej znane. To już jednak strategia ryzykowna.

Skoro Unilever podjął taką decyzję, czy należy szukać innej definicji marki korporacyjnej? Niekoniecznie spójnej?

Trudno rozstrzygnąć tę kwestię. Pewnie będziemy musieli poczekać na efekty tego zabiegu Unilevera, by móc ewentualnie redefiniować podręczniki brandingu.
Zawsze jednak można spróbować zapoznać swoich konsumentów z Derridą i nauczyć ich czytać narrację marki (tej korporacyjnej) między wierszami...

25 lutego 2009

A imię jego czterdzieści i cztery - Osama czy Obama

Imię i nazwisko nowego prezydenta USA stwarza dużo możliwości do kpin. Nie chodzi nawet o jego "nieamerykańskość", ale o podobieństwo "Obamy" do "Osamy". Dodatkowo, prezydent ma na drugie imię Hussein.

W początkowej fazie kampanii prezydenckiej, nazwisko Obamy było wielokrotnie przekręcane. Złośliwości podtrzymywały plotki o rzekomym ukrytym wyznawaniu islamu przez kandydata Demokratów.
Pierwszą dużą wpadkę zaliczyło CNN, a także republikański rywal Obamy - Mitt Romney (który zresztą odpadł w prawyborach).
Błąd w portalu Yahoo! przytrafił się jednak już po wyborach, gdy nazwisko "Obama" stało się marką, przestało nazywać jedynie "jakiegoś tam senatora", ba, przestało jedynie "nazywać" prezydenta. "Obama" to coś więcej niż nazwa własna. Nazwisko prezydenta można postawić obok inicjałów JFK czy FDR, będącymi do tej pory wzorem wykształcenia nazwy marki polityka.


Barack Obama miał jednak znacznie trudniej niż Kennedy czy Roosvelt. Po pierwsze, Amerykanie nie byli osłuchani z jego nazwiskiem. Kennedy należał do potężnego politycznego rodu, a Roosvlet (Theodore - zresztą daleki krewny FDR) już mieszkał w Białym Domu.
Nazwisko "Obama" rzeczywiście mogło mylić się na początku z "Osamą". Co więcej - imię prezydenta w pełnej wersji - Barack, jest znacznie bardziej obce Amerykanom niż używany przez niego w dzieciństwie i wczesnej młodości Barry.
Jednak oryginalność imienia to w USA problem dyskusyjny. Amerykańscy rodzice słyną z pomysłowości i oryginalności.

Oprócz rozmaitych wariantów zapisu tego samego imienia (Ashley, Ashlee itd.), często są one nadawane zarówno chłopcom, jak i dziewczynkom (np. Ashley do lat 60. było uważane głównie za imię męskie; ale także matka Baracka Obamy - miała tradycyjnie męskie imię - Stanley, chociaż używała drugiego imienia - Ann).

Ostatnio jednak coraz popularniejsze się staje nazywanie dzieci...nazwami globalnych marek.
Pierwsza była pewnie Gwyneth Paltrow i jej córka Apple (choć chyba nie nazwana tak z miłości do firmy S.Jobsa - wtedy jeszcze nie było iPodów).
Tymczasem w Stanach mieszkają dzieci o imionach L'Oreal, Chevrolet, Armani czy ESPN.

Z jednej strony świadczy to o sile owych marek: nazwa "L'Oreal" stała się synonimem piękna. Kiedyś dziewczynkę nazwano by po prostu Bella.
Z drugiej strony jednak, nazwanie dziecka nazwą globalnej korporacji, odbiera mu w pewien sposób możliwość wykreowania własnej marki.
Imię bowiem (a także i nazwisko) to przecież nasz własny brand. Od najdawniejszych czasów imię było tym, co konsytuowało istotę ludzką. Masz imię=jesteś kimś, jesteś człowiekiem, osobą.
Nieprzypadkowo w obozach koncentracyjnych pozbawiano ludzi imienia, zastępując je numerem.
Był to wyraz odhumanizowania więźnia, pozbawienia go ludzkiej godności.

Imię może mieć pewien wpływ na losy osoby je noszącej. Badania Davida E. Kalista i Daniela L. Lee z Shippensburg University pokazują, że osoby noszące niektóre imiona są np. surowiej karane przez policję. Dotyczy to zwłaszcza Afroamerykanów - w tej grupie dominują bowiem oryginalne imiona czy "tradycyjne", ale zapisane w oryginalny sposób.
Wszelkie odstępstwo od normy jest więc czymś niepożądanym, wzmacnia negatywny odbiór danej osoby (związany np. z podejrzeniem o przestępstwo).

O namingu w kreowaniu marki napisano już tomy. Jednak warto zauważyć, że owe reguły mają zastosowanie także w przypadku imion i nazwisk.
Amerykańscy prezydenci często skracają imiona, używają zdrobnień: np. Bill Clinton czy Jimmy Carter.
Miało to ich odróżnić od ponurych poprzedników, zbliżyć do ludzi, skrócić dystans.
Miało stanowić także zapowiedź lepszych, jaśniejszych czasów dla Ameryki. Bo czy na przykład Jimmy może prowadzić wojnę? To przecież niepoważne!
Billowi Clintonowi romans z Moniką Lewinsky być może uszedł na sucho także z powodu bycia po prostu Billem, a nie Williamem Jeffersonem.
Bill - swój chłop, mogła mu się zdarzyć chwila słabości. William Jefferson mógłby być najwyżej starym oportunistą.

W tym kontekście Barack Obama odniósł duży sukces w kreowaniu własnego namingu. Nie został prezydentem Barry'm, ale też ukrył drugie imię, nie obnosi się z nim.
Przy każdej okazji wyjaśniał, że "Barack znaczy >błogosławiony<". Przy nazwisku zastosował inną strategię: nie mógł go ukryć, więc maksymalnie je wyeksponował. Ludzie osłuchali się z Obamą. Obama to, Obama tamto. Była Obama Girl i Obamamania. Obama to marka, niemalże skonstruowana zgodnie z zaleceniami namingu (krótka, dźwięczna, otwarta przez duże "o" na początku). Ciekawe, co powiedziałby Mickiewicz (Adam Bernard) wiedząc, imię "tego czterdzieści i cztery" brzmi Barack...

24 lutego 2009

Pepsi ma swoją New Coke

Lepsze jest wrogiem dobrego. Koncern Pepsi, który ostatnio postanowił zafundować swoim markom porządny lifting (pewnie po to, by pasować do młodzieżowego wizerunku przedsiębiorstwa, a marki Pepsi zwłaszcza) chyba o tym zapomniał.

To tak jak z operacjami plastycznymi - jeśli w odpowiednim momencie nie powie się "stop", można skończyć jak Michael Jackson.
Pepsi, masowo remontując swój design, staje się własną podróbką. Przed redesignem, to logo Obamy było podobne do loga Pepsi - zapewne mocno niedoskonałego. Teraz nowe, "ulepszone" logo Pepsi jest podobne do loga Obamy.

Własną podróbką stała się niegdyś Coca-Cola, wprowadzając na rynek New Coke. Ulepszoną, obiektywnie smaczniejszą.Jednak New Coke była różna od tej starej, tradycyjnej. Od tej reklamowanej 'It's the real thing!'.
Jeśli więc ta stara, niedoskonała cola była prawdziwa, to czym jest nowa? Swoją własną podróbką.

Koncern Pepsi jednak wyciągnął wnioski dopiero po spektakularnej porażce wyremontowanego designu soku Tropicana.
Nowe opakowanie, wprowadzone w styczniu tego roku, zostało zmiażdżone przez krytykę samych konsumentów. O ironio, okazało się, że kupują oni także korzystając ze zmysłu wzroku (odkrycie to zaiście przełomowe). Nowy wygląd Tropicany kojarzył im się jednak z tanimi markami własnymi, a nie sokiem wysokiej jakości.
Napój w starym opakowaniu powróci na półki w przyszłym miesiącu.



New York Times cytuje Neila Campbella, szefa Tropicana North America, który stwierdza, że "jest zaskoczony przywiązaniem konsumentów do marki (!), a zwłaszcza ich emocjonalnym charakterem (!)".

No pewnie, w końcu to tylko sok...

Campbell dodał też, że powrót do starego opakowania nie jest wcale spowodowany liczbą negatywnych opinii o nowym, lecz samym pojawieniem się takich głosów.

Dzisiaj bowiem podzielenie się (negatywnymi) uwagami jest bowiem proste. Wystarczy blog, forum lub Twitter.

Projekt nowego opakowania to dzieło nowojorskiej agencji Arnell (część Omnicom Group), którego dziełem jest także nowe logo Pepsi.
Dodatkowym zgrzytem w odnowionym wizerunku soku, była niespójność kampanii: tato przytulający dzieci - skojarzenia z rodziną i ciepłem, został zestawiony z nowoczesnym, minimalistycznym designem bardziej pasującym do lodówki młodej singielki z wielkiego miasta, pnącej się po szczeblach kariery, niż do ogromnej rodzinnej lodówki, obwieszonej planami lekcji, dyżurami zmywania naczyń i dziecięcymi rysunkami.

Sam pomysł wykorzystania w reklamie taty, zamiast - tradycyjnie - mamy, na pewno zasługuje na uwagę i pochwałę, jako odważna próba przełamania stereotypów płciowych.
Jednak jeszcze raz należy się zastanowić, dla kogo przeznaczony jest produkt. Jeśli dla rodzin ceniących tradycyjne wartości, to kampania spod znaku równouprawnienia jest bez sensu. Dla związków opartych na partnerstwie i równym podziale obowiązków, to wymowny staje się BRAK matki w przekazie reklamowym.
Dodatkowo, trzeba pamiętać o daleko idących skojarzeniach, które - zwłaszcza w USA - mają czasami zasadnicze znaczenie na sprzedaż produktu (choćby przywołując klasyczny przykład loga P&G i jego "satanistycznej" symboliki).

Jako pozytywny przykład odmłodzenia marki soku może natomiast służyć nasz Tybark. Chociaż zarówno opakowanie, jak i logo, doczekały się liftingu (zasługa firmy Lothar Böhm Warszawa) , zachowany został jednak charakter marki. Przywołując znaną metaforę góry lodowej - wyrzeźbiono nieco wierzchołek, który w dalszym stopniu stanowił spójną całość z częścią ukrytą pod wodą.

Natomiast Tropicana bardziej niż górą lodową wydaje się być Titanikiem. Nowoczesność i doskonałość czasami przegrywa z tym, co oparte jest na solidnych fundamentach. Gdyby góra lodowa, która przyczyniła się do zatopienia Titanika, była jedynie ogromną krą, statek pewnie by nie zatonął.
Jednak podstawy lodowca, ukryte pod wodą, nadały tej przeszkodzie tak potężną niszczącą moc.

Przykład Tropicany potwierdza regułę, że najskuteczniejsza, niestety, jest nauka na własnych błędach.
Często bolesnych i kosztownych.
Pepsi za nową kampanię soku zapłaciła 35 mln dolarów.

22 lutego 2009

10 sposobów na biznes w czasach kryzysu

Czy chcesz stworzyć firmę, która będzie rozwijała się dynamicznie pomimo globalnego kryzysu?
Poznaj tajemnice człowieka, który stworzył Coca-Colę - markę, która nie tylko przetrwała Wielki Kryzys lat 30., ale też jako jedyna zanotowała zyski w 2008 r., gdy świat znowu dotknęła recesja.

Myślisz, że to globalna marka, która sponsoruje olimpiady, a Twojej firmy nie stać (jeszcze) na sponsorowanie nawet szkolnej drużyny koszykówki.

Jednak nawet ta wielka firma zaczynała od zera. Początkowo, Coca-cola była sprzedawana...w aptekach!
Nie odniosła jednak oszałamiającego sukcesu na samym starcie. Jednak już w 1900 roku Coca-cola była sprzedawana w kilku krajach!

Jak to się stało? To proste! Przestano sprzedawać produkt, a stworzono MARKĘ.

Oto cała tajemnica tego procesu:

1.Pozwalaj, nie zachęcaj
Pierwszym hasłem reklamowym Coca- coli było..."Pij Coca-colę". Banalne, prawda? Dlaczego ktoś ma nam mówić co mamy robić? Dlaczego pić ten słodki, dziwny napój?
Następnym etapem były reklamy przedstawiające zalety ("Pyszna i orzeźwiająca"), lecz dopiero hasło POZWALAJĄCE ("Przerwa, która odświeża") sprawiło, że Coca-cola odniosła prawdziwy sukces.
Przypadek?
Skądże znowu! Pamiętaj, że człowiek jest myśliwym. Najbardziej pożąda tego, co najtrudniej dostępne. Dlatego wszyscy chcą przynależeć do ekskluzywnych klubów - nawet, jeśli do tego się nie przyznają.
Jednak nie musisz tworzyć ekskluzywności wyłącznie przez cenę - nie sprzedajesz przecież biletów wstępu, sprzedajesz WRAŻENIE ekskluzywności. Każdemu!

____________________________________________________
I jak? Genialne? Odkrywcze? W żadnym wypadku!
Kiedy recesja daje po kieszeni, najlepiej powrócić do tego, co sprawdzone.
Amerykański Internet (Internet może w ogóle mieć narodowość jako taką?) zdominowały ostatnio (oprócz eksplozji Twitteromanii) poradniki.
Wszystkie obiecują natychmiastowy sukces, a w tytule często zawierają magiczną liczbę "2.0".

Tymczasem są to najczęściej przeformułowane rady Carnegie'go, Covey'a ,Cialdiniego, czy Ogilvy'ego.
Z drugiej strony - pomysłowe. Przecież rzeczywistość się zmienia, a wychwytywanie ponadczasowych treści z klasyki gatunku literatury poradniczej, jest zajęciem czasochłonnym. Po co czytelnik ma tracić czas, skoro autor zrobi to za niego?
Do tego kilka świeżych przykładów i voila! Ludzie zawsze potrzebują wskazówek, jak żyć. Zwłaszcza w momentach niepewności, a takim jest przecież moment kryzysu gospodarczego. Żeby stworzyć poradnik, nie trzeba być ekspertem, wystarczy przedstawić się jako mędrzec, mentor, ewentualnie - doradca bądź konsultant.
Poradnik można "pisać" metodą kopiuj-wklej, okazjonalnie parafrazując.

Dla autorów mniej cierpliwych, którym nie chce się nawet tworzyć e-booka (choć "e-bookiem" nazywane są nawet "książki" - cudzysłów zamierzony - ośmiostronnicowe), pozostają blogi i posty o charakterze poradnikowym (próbka wyżej), powtarzające proste prawdy w coraz to innej formie.

Przepis na taki poradnik? Proszę bardzo! Zacznij najlepiej od chwytliwego tytułu - może być długi, byle przyciągał wzrok.

  1. Weź temat na czasie. Najlepiej pieniądze albo związki - to zawsze jest na czasie.
  2. Stwórz program składający się z kilku kroków - najlepiej w punktach lub rozdziałach.
  3. Przywołaj przykład marki doskonale wszystkim znanej, najlepiej takiej, która ostatnio osiąga sukcesy (mitologiczne marki jak Apple czy Google). Nie martw się, że nie znasz faktów - Twój czytelnik także ich nie zna.
  4. Zwracaj się bezpośrednio do czytelnika.
  5. Stosuj pytania retoryczne, wykrzykniki, wielokropki. Możesz pojedyncze słowa pisać wielkimi literami.
  6. Pamiętaj, żeby zacząć opowieść od początku, od miejsca startowego, punktu wyjścia - tam jest właśnie Twój czytelnik.
  7. Sprawiaj wrażenie, że wszystko wiesz, że znasz tajemnice świata, a z Graala pijesz coca-colę do obiadu.
  8. Obiecuj. Jeśli czytelnikowi się nie uda - to jego wina. Widocznie nie robił wszystkiego tak, jak trzeba.
  9. Przedstawiaj proste prawdy językiem mędrca, który poznał sens życia i dla którego liczy się już coś więcej niż pieniądze.
  10. Posłuż się scenkami z życia. Stwórz hipotetyczne postaci, wykorzystaj biografie ludzi sukcesu.
  11. Rozwiązania problemów są dla Ciebie oczywiste. Trzeba je tylko odpowiednio wdrażać.
  12. Stwórz wrażenie wyjątkowości wiedzy, którą dzielisz się z czytelnikiem.
    Pamiętaj, zasada ekskluzywności!

20 lutego 2009

Tusk jak Greenpeace

Premier, po płomiennym orędziu na temat walki z kryzysem, został w Gazecie Wyborczej określony mianem męża stanu.
Na ile dzisiejszą polityką rządzi marketing polityczny – trudno powiedzieć. Jednak można z całą pewnością zauważyć, że przyszłością polityki ( a także – wg European Commission Communication Monitor 2008, szeroko pojętej komunikacji) jest branding.

Polityk jako marka sprzedaje się znacznie lepiej niż polityk jako taki. Żywy dowód skuteczności brandingu w polityce mieszka w tej chwili w Białym Domu.


Barack Obama, jeszcze jako kandydat na prezydenta, był porównywany m.in. do BMW.

Dlatego chciałabym pokusić się o określenie jaką marką jest Donald Tusk.
Pomocny okazał się genialny BrandTag.
Ale od początku.

Samo pojęcie wzbudziło sporo kontrowersji – gdy sondaż na temat mężów stanu w polskiej polityce opublikowała Rzeczpospolita (w którym to sondażu zresztą zwyciężył Donald Tusk) – wielu komentatorów wątpiło w sens używania sformułowania mąż stanu w stosunku do aktualnych uczestników politycznej gry.

Sama definicja męża stanu jest raczej płynna i mało sprecyzowana.

Jednak opierając się na wywiadzie z prof. B. Geremkiem, opublikowanym w Tygodniku Powszechnym, postanowiłam wyodrębnić cechy typowego męża stanu. W nawiasie – marki, które wg BrandTag były najczęściej kojarzone z owymi cechami
  • kompetentny [Canon Lufthansa Geek Squad]
  • odpowiedzialny [Patagonia Greenpeace Allstate]
  • wyważony [Fox News NPR BBC]
  • cierpliwy [Greenpeace Capital One ]
  • etyczny [Patagonia American Apparel Firefox]
  • uczciwy [BBC NPR PBS]
  • otwarty [Firefox Wikipedia Linux]
  • gotowy do poświęceń [Samuel Adams Greenpeace Amnesty International]

Najczęściej pojawia się marka Greenpeace. Businessweek i Interbrand w swoim rankingu Best Global Brands nie uwzględniają marek instytucji non-profit.

Warto jednak zauważyć, że, jak podaje Brand Republic, Greenpeace’a boją się Shell, McDonlad’s [numery 93 i 8 na w ostatnim rankingu Businessweeka].

Moim zdaniem, kariera Donalda Tuska przypomina w dużym stopniu rozwój marki Greenpeace. Od niepoważnej, nieco młodzieżowej, Greenpeace stał się jedną z marek cieszących się największym zaufaniem w Europie (oprócz Francji, oczywiście) i Australii.

W USA wolą marki komercyjne – szczególnie Coca-colę (nie tylko pierwsze miejsce w rankingu Businessweeka, ale też brak zanotowanych strat – pomimo kryzysu).

Są jednak w tej miłości mało konsekwentni – Barack Obama przecież wygrał mając Pepsi w logo.