Pamiętam z dzieciństwa przeraźliwie wyjącą syrenę samochodu Family Frost.
Zaraz jednak z okolicy zbiegały się wszystkie dzieci, by kupić lody - najczęściej w kartonach, dla całej rodziny. Ewentualnie torty lodowe, zależy ile wytargowali od rodziców. Trzeba było się śpieszyć, bo sprzedawcy wcale długo nie czekali - przemieszczali się często, choć niedaleko. Dzisiaj wiem, że ogrywano w ten sposób do pewnego stopnia regułę niedostępności. Wiadomo też, że przyjemniej jest króliczka gonić, niż go złapać. Na Family Frost trzeba było być zresztą przygotowanym: to nic trudnego - szeroko dystrybuowane były przecież gazetki z podaną orientacyjną godziną (!) zaparkowania żółtego auta pod naszym domem.
Ale ten przydługi wstęp zrobiłam tylko po to, żeby przedstawić nowy (czy może odrodzony?) trend związany z marketingiem i brandingiem: tymczasowość.
"New York Magazine" ogłasza, że wchodzimy w złoty wiek sklepów pop-up.
Marki promujące się w ten sposób chcą z jednej strony - kreować niedostępność i ekskluzywność, a z drugiej - angażować klienta. To, co zdobędziemy z trudem, cenimy dużo bardziej, niż to, co dostaniemy na srebrnej tacy.
Poza tym - sklepy pop-up odwołują się poniekąd do naszych pierwotnych instynktów: polowania. Radość z upolowanej zdobyczy (czyt. zakupionego towaru) przenosi się na sam brand, przez co jesteśmy później bardziej skłonni szukać tej marki w tradycyjnych sklepach. I chociaż już wtedy nie musimy polować, tkwi w nas pewien wzorzec emocjonalny, którego nauczyliśmy się przy zakupach w pop-upie, a który zamienia w przygodę pełną wrażeń nawet najnudniejsze, najspokojniejsze zakupy.
Comme des Garçons otworzył pierwszy "partyzancki sklep" w Berlinie w 2004 roku. Miał być czynny przez rok, bez względu na to, czy okaże się on hitem, czy pomyłką. Inne miasta, w których marka otwierała swoje guerrilla stores to m.in. Barcelona, Singapur, Ljubljana, Helsinki, Sztokholm, Warszawa, Kopenhaga, Rejkiawik, Hongkong, Bazylea i Kolonia.
Zwróćmy uwagę jednak, że oprócz sklepów pop-up, Comme des Garçons ma także tradycyjne salony sprzedaży. W ostatnich miesiącach w ten sposób promowały się Hermes, Emilio Pucci, La Perla, Gap, Seven For All Mankind czy Daffy's.
Co ciekawe, w pop-upy bawią się też marki z niższej półki, ba, nawet supermarkety! Mistrzem w tej grze jest Target. Zaczął od stoiska z kolekcją Isaaca Mizrahiego w Rockefeller Center w październiku 2003.Sklep otwarty był przez pięć tygodni. Później Target powtarzał te zabiegi kilkakrotnie, ostatnio przy okazji launchu kolekcji Anny Sui.
Właśnie przy wprowadzaniu na rynek nowego produktu, marka może wiele zyskać - na zasadzie marketingu doświadczeń.
Poza tym otwieranie sklepu tymczasowego, najczęściej poprzedzonego kampanią WOM, często generuje duże zainteresowanie mediów. Także bez specjalnego zabiegania o przychylność dziennikarzy. Sama niezwykłość wydarzenia wystarczy, by prasa sama się zainteresowała.
W czasie kryzysu to także spora oszczędność na reklamie. A także na wynajmie lokali w najciekawszych miejscach miast. Kryzys umożliwił zresztą pozyskiwanie dla pop-upów nawet najbardziej atrakcyjnych z atrakcyjnych lokalizacji.
Sami wynajmujący też na tym zyskują - przyciągają uwagę zarówno mediów, jak i potencjalnych nowych najemców.
To także okazja, by "wyrobić modny adres" - a to procentuje latami.
"Advertising Age" ostrzega jednak, żeby po pop-up store'ach nie oczekiwać zysków: chodzi przede wszystkim wypromowanie marki.
P.S.
Ze zdziwieniem dowiedziałam się, że Family Frost ciągle istnieje - jednak po odwiedzeniu ich strony internetowej (bełkocząca "idea" i Comic Sans!), trzeba przyznać, że sama tymczasowość nie może być wspólnym mianownikiem: jest przecież różnica między improwizacją a prowizorką.
Ale sprzedają Haagen Dazs prawie pod domem - więc można przymknąć oko na niektóre rzeczy...
Zaraz jednak z okolicy zbiegały się wszystkie dzieci, by kupić lody - najczęściej w kartonach, dla całej rodziny. Ewentualnie torty lodowe, zależy ile wytargowali od rodziców. Trzeba było się śpieszyć, bo sprzedawcy wcale długo nie czekali - przemieszczali się często, choć niedaleko. Dzisiaj wiem, że ogrywano w ten sposób do pewnego stopnia regułę niedostępności. Wiadomo też, że przyjemniej jest króliczka gonić, niż go złapać. Na Family Frost trzeba było być zresztą przygotowanym: to nic trudnego - szeroko dystrybuowane były przecież gazetki z podaną orientacyjną godziną (!) zaparkowania żółtego auta pod naszym domem.
Ale ten przydługi wstęp zrobiłam tylko po to, żeby przedstawić nowy (czy może odrodzony?) trend związany z marketingiem i brandingiem: tymczasowość.
"New York Magazine" ogłasza, że wchodzimy w złoty wiek sklepów pop-up.
Marki promujące się w ten sposób chcą z jednej strony - kreować niedostępność i ekskluzywność, a z drugiej - angażować klienta. To, co zdobędziemy z trudem, cenimy dużo bardziej, niż to, co dostaniemy na srebrnej tacy.
Poza tym - sklepy pop-up odwołują się poniekąd do naszych pierwotnych instynktów: polowania. Radość z upolowanej zdobyczy (czyt. zakupionego towaru) przenosi się na sam brand, przez co jesteśmy później bardziej skłonni szukać tej marki w tradycyjnych sklepach. I chociaż już wtedy nie musimy polować, tkwi w nas pewien wzorzec emocjonalny, którego nauczyliśmy się przy zakupach w pop-upie, a który zamienia w przygodę pełną wrażeń nawet najnudniejsze, najspokojniejsze zakupy.
Comme des Garçons otworzył pierwszy "partyzancki sklep" w Berlinie w 2004 roku. Miał być czynny przez rok, bez względu na to, czy okaże się on hitem, czy pomyłką. Inne miasta, w których marka otwierała swoje guerrilla stores to m.in. Barcelona, Singapur, Ljubljana, Helsinki, Sztokholm, Warszawa, Kopenhaga, Rejkiawik, Hongkong, Bazylea i Kolonia.
Zwróćmy uwagę jednak, że oprócz sklepów pop-up, Comme des Garçons ma także tradycyjne salony sprzedaży. W ostatnich miesiącach w ten sposób promowały się Hermes, Emilio Pucci, La Perla, Gap, Seven For All Mankind czy Daffy's.
Co ciekawe, w pop-upy bawią się też marki z niższej półki, ba, nawet supermarkety! Mistrzem w tej grze jest Target. Zaczął od stoiska z kolekcją Isaaca Mizrahiego w Rockefeller Center w październiku 2003.Sklep otwarty był przez pięć tygodni. Później Target powtarzał te zabiegi kilkakrotnie, ostatnio przy okazji launchu kolekcji Anny Sui.
Właśnie przy wprowadzaniu na rynek nowego produktu, marka może wiele zyskać - na zasadzie marketingu doświadczeń.
Poza tym otwieranie sklepu tymczasowego, najczęściej poprzedzonego kampanią WOM, często generuje duże zainteresowanie mediów. Także bez specjalnego zabiegania o przychylność dziennikarzy. Sama niezwykłość wydarzenia wystarczy, by prasa sama się zainteresowała.
W czasie kryzysu to także spora oszczędność na reklamie. A także na wynajmie lokali w najciekawszych miejscach miast. Kryzys umożliwił zresztą pozyskiwanie dla pop-upów nawet najbardziej atrakcyjnych z atrakcyjnych lokalizacji.
Sami wynajmujący też na tym zyskują - przyciągają uwagę zarówno mediów, jak i potencjalnych nowych najemców.
To także okazja, by "wyrobić modny adres" - a to procentuje latami.
"Advertising Age" ostrzega jednak, żeby po pop-up store'ach nie oczekiwać zysków: chodzi przede wszystkim wypromowanie marki.
P.S.
Ze zdziwieniem dowiedziałam się, że Family Frost ciągle istnieje - jednak po odwiedzeniu ich strony internetowej (bełkocząca "idea" i Comic Sans!), trzeba przyznać, że sama tymczasowość nie może być wspólnym mianownikiem: jest przecież różnica między improwizacją a prowizorką.
Ale sprzedają Haagen Dazs prawie pod domem - więc można przymknąć oko na niektóre rzeczy...
Co do Family Frost i improwizacji - marzy mi się zrobienie logo dla dyskontu, którego komunikatem nadrzędnym nie byłaby taniość :P
OdpowiedzUsuń