28 października 2009

Zjednoczone kolory bledną

Na moich studiach reklamy Oliviera Toscaniego robione dla Benettona były omawiane niemal na każdym przedmiocie: jako przykład szokowania, sprzedawania bez sprzedawania, reklamowania ubrań czy może czegoś więcej.
Obrazki z księdzem i zakonnicą, niemowlakami (w różnych kombinacjach), prezerwatywami, celą śmierci itd. bynajmniej nie kojarzyły się z kolorowymi ciuchami. O strategii włoskiej marki napisano wiele prac naukowych, a ubrania z zieloną metką były swoistą deklaracją polityczno – światopoglądową.

Tymczasem tygodnik „Time” przewrotnie wieszczy zmierzch popkulturowej potęgi Benettona. Firmie oczywiście nie grozi plajta – sprzedaż spadła „tylko” o 13 procent (a w dzisiejszych czasach – gdy biznes modowy drży w posadach, to ogromny sukces, osiągnięty m.in. przez ekspansję na rynki krajów rozwijających się i przejmowanie istniejących brandów). Chodzi o samą markę, która powoli traci swoją kultowość.
Alessandro Benetton określa swój brand jako „młody”, „demokratyczny”, „dostępny”, ale jednocześnie „wysokiej jakości”.
Ostatnia reklama wydaje się być egzemplifikacją tego opisu. I to zupełnie dosłowną.
Niektórzy zarzucają, że lekki, łatwy i przyjemny billboard Benettona zbytnio przypomina reklamę Lacoste (innej marki, która musi walczyć o swój image).

Owszem, wypada się zgodzić z główną tezą artykułu w „Time”, że Benetton może być wzorem zarządzania. Jednak w przypadku wartości mniej uchwytnych i mierzalnych, włoski brand ostatnio stracił. Wiadomo, że szokowanie też się nudzi.
Tyle jest jednak ważnych spraw, którymi Benetton mógłby „się zająć” w swoich kampaniach, osiągając podwójne korzyści – zwracając uwagę na sprawę i zachowując wizerunek kontrowersyjnego „sprawiedliwego”.
Ogromną niszą jest ekologia. Benetton powinien też powrócić do antywojennych reklam: (ostatni billboard tego typu pochodzi z zeszłego roku) – zwłaszcza w kontekście pokojowego Nobla dla Baracka Obamy. W końcu wyborcy amerykańskiego prezydenta ( i jego żona!) to potencjalni klienci Benettona.
Pewnie ta młodzieńcza radość i skaczące postaci z wirującymi kolorami mają przynieść ukojenie w czasach kryzysu.

Problem w tym, że klient Benettona się buntuje przeciwko bankom/krwiożerczym kapitalistom/światu opartemu na konsumpcjonizmie. Nie chce, by go pocieszać, chce walczyć. Benetton w ich oczach więc się infantylizuje. Chociaż to może i celowa strategia – ponoć firma chce postawić na odzież dziecięcą.

22 października 2009

Starbucks + iPhone = zdigitalizowana lojalność

Pisałam niedawno o brandowych aplikacjach na iPhone'a.
Że Starbucks takową posiada, pisać nie musiałam - to oczywiste.
Ostatnio jednak sieć kawiarni poszła krok dalej, uruchamiając aplikację umożliwiającą płacenie za kawę.

Ale zanim o aplikacji, to przyjrzyjmy się wcześniejszym działaniom Starbucks Coffee:
Tworzenie programów lojalnościowych, kart podarunkowych itd., okazało się dla Starbucksa strzałem w dziesiątkę.
Dlaczego? Ponieważ de facto to klienci kawiarni płacą jej za to, że mogą oficjalnie szczycić się statustem stałego klienta (szczególnie "ekskluzywnie" ów status wygląda w przypadku posiadacza kary Starbucks Gold).

I nie ma tu nic do rzeczy rzeczywiste kupowanie latte, lecz po prostu jednorazowe wydanie 25$ na samą kartę. Ale właśnie ten element "selekcjonowania" poprzez zakup karty, ma sprawić, że status stałego klienta zyskają tylko ci, którzy są gotowi poniesć tę "ofiarę", a więc ich
oddanie marce nie ulega wątpliwości.
Automatyczne wydawanie kart tym, którzy kupili X kaw, mogłoby sprawić, że stałymi klientami byłyby osoby przypadkowe, niezaangaażowane emocjonalnie w brand.

Natomiast wydanie pieniędzy na kartę i sporadyczne z niej korzystanie - paradoksalnie, też dowodzi zamiłowania do marki: przynajmniej w momencie zakupu karty.

Co w zamian? Oprócz samej karty (która może być też modnym gadżetem - po to stoworzono zresztą wersję mini), jej posiadacz otrzymuje 10 proc. zniżki, "uczestnictwo w ekskluzywnych programach" typu powiadomienia o nowych napojach, dwie godziny darmowego WiFi w kawiarni, a także -uwaga, uwaga- darmowy napój na urodziny!

Brzmi średnio wspaniale. Ale pamiętajmy, że Starbucks to tylko sieciowa kawiarnia. Złota karta klienta nie ma dawać o tyle realnych (przeliczalnych na pieniądze) benefitów, co zapewniać POCZUCIE bycia związanym z marką, dostępności niewielkich "smaczków" (dosłownie i w przenośni), niedostępnych dla zwykłych klientów.

Wracając do aplikacji na iPhone'a: przede wszystkim - pozwoli ona pozbyć się skrupułów przed płaceniem owych sławnych 4$ za kawę (chociaż ta kwota to raczej efekt kampanii McCafe, niż rzeczywistość): wiemy przecież, że łatwiej wydaje się nam wirtualne pieniądze.

Iphone'owa aplikacja Starbucksa to w końcu duże ułatwienie, które może skrócić proces zakupowy. Poza tym - większość osób nosi telefony w łatwiej dostepnych miejscach niż portfele (te często są zakopane gdzieś na dnie torby - przynajmniej u pań).
Ale, ale...Czy przyśpieszając zakupy Starbucks nie zamienia się w kawowego McDrive'a i nie odchodzi od rdzenia swojej tożsamości - "trzeciego miejsca"? Niedługo zamiast "trzecim miejscem" - w odróżnieniu od pracy i domu, Starbucks stanie się łączącym je tunelem.

14 października 2009

Disneyland w każdym sklepie

Walt Disney Company rozumie trendy w dzisiejszym brandingu - czego dowodem było przejęcie wytwórni Marvel (produkującej filmy z bohaterami dla "troszkę starszych" wielbicieli Disneya). Disney rozumie też jednak, a może - zwłaszcza - ostatnie tendencje w marketingu i zarządzaniu marką.
Stawia bowiem na point-of-sale i marketing doświadczeń.

Niby nic rewelacyjnego - w końcu tyle się przecież już napisało o tych dwóch zagadnieniach.
Ale nie zapominajmy, że mówimy o Disneyu. Brand postanowił więc zaoferować swoim klientom mini-Disneylandy w 340 sklepach w USA i Europie!

"Nie trzeba kolejnych miejsc, by sprzedawać gadżety Disneya. To, co działa, to tylko doświadczenie, przeżycie" - powiedział "NYT" Jim Fielding, szefujący globalnej sieci sklepów Disneya.

Sklepowe Disneylandy postawią na interaktywność i nowe technologie. Najmłodsi klienci będą mogli oglądać wideoklipy, które sami sobie wybiorą, brać udział w konkursach karaoke, czy czatować z gwiazdami Disney Channel (znam kilka gimnazjalistek, które dałyby się pokroić za czat z Miley Cyrus z serialu "Hannah Montana").

Użycie technologii Apple'a (iPhone oczywiście), a także specjalne czipy umieszczone w opakowaniach produktów na półkach, pozwoli na stworzenie augumented reality.
Przedmioty - sprzedawane produkty - dzięki owym czipom będą się ze sobą "komunikować", tworząc różnego rodzaju interaktywne efekty.
Przykładowo - przejście obok "magicznego lustra", trzymając w ręku koronę Śpiącej Królewny, może sprawić, że w owym zwierciadle pojawi się, dajmy na to, Kopciuszek, i powie kilka słów.

Jak podkreślają ludzie z Walt Disney Company, mini-Disneylandy będą też dobrą areną do promowania nowych projektów przedsiębiorstwa, np. premier filmowych, których zbliżający się termin zamieni sklep w scenę wyjętą wprost z promowanego obrazu.
Gdy w kinach grana będzie disneyowska "Opowieść wigilijna", w sklepach - oprócz zainscenizowania wnętrz domu Scrooge'a, będzie można np. poczuć zapach świerku!

Widać, że Disney chce działać na wszystkie zmysły. Jak experience marketing - to na całego.

Ponoć decyzja o stworzeniu sklepowych Disneylandów, nie była wcale taka łatwa do podjęcia.
Największym problemem było to, że dzieci (i rodzice) będą do sklepów przychodzić tylko po to, by się pobawić, a nie żeby dokonać zakupu.

Jak Fielding przyznaje "New York Timesowi": nadszedł czas, by podjąć ryzyko. Zwłaszcza w obliczu powolnego wychodzenia gospodarki z kryzysu: nie ma co ukrywać - Disney szykuje się na lepsze czasy, gdy konsumpcja wróci na dawne tory.

Ryzyko, owszem - jest. Jednak zastanówmy się przez chwilę: mamy - póki co - kryzys. Wielu rodzin nie stać, by pojechać teraz do Disneylandu. Zwłaszcza, jeśli musieliby jechać za granicę.
Tymczasem wizyta w mini-Disneylandzie w najbliższym mieście jest czymś, co może być namiastką wizyty w Paryżu czy Orlando na Florydzie.
Namiastką - to fakt. Ale trochę zrekompensowaną ewentualnym zakupem gadżetów w owym mini-Disneylandzie. Całość i tak będzie dla rodziców opłacalna finansowo. Dla dziecka - wrażenia, przeżycia jako takie, mogą być zupełnie podobne. Dodatkowo będą zaś wzmocnione "pamiątką" - i to na pewno większą, niż ta, którą kupiliby mu rodzice spłukani zagraniczną podróżą.

Takie oszczędności dla rodziców - także w sensie zapewniania rozrywek dla dzieci - sprawią, że gdy kryzys minie, będą oni w stosunku do sklepowych Disneylandów odczuwać swoistą wdzięczność, którą następnie albo zrekompensują regularnymi wizytami (ze zrobieniem zakupów), albo wyprawą do "prawdziwego" Disneylandu.

Jedyne niebezpieczeństwo, jakie dostrzegam w tym projekcie, to spowszechnienie i znudzenie dziecka.
Gdy ja byłam mała, wizyta w Disneylandzie była czymś rodem z bajki, z bajkowego świata.
Pamiętam taki początek sobotniego bloku "Walt Disney przedstawia", gdy pokazywano migawki z amerykańskiego Disney Worldu. Mogłam to oglądać w kółko.

Gdy niedłgo później rodzice zabrali mnie do Eurodisneylandu, było - owszem - inaczej (tzn. mniej bajkowo) niż w telewizji, ale sama nadawałam tej wyprawie większą rangę, ponieważ żeby to wszystko przeżyć i zobaczyć, trzeba było pojechać aż do Paryża.

Wiadomo, że dzisiaj internet bardzo dużo zmienił w kwestiach dostępności. Wszystko w zasadzie chcemy mieć na wyciągnięcie ręki. I dzisiejsze dzieci są do tego przyzwyczajone.
Dlatego dla nich pomysł Disneylandu na wyciągnięcie ręki, może okazać się skuteczniejszy niż byłby dla mojego pokolenia off-line.
Poza tym - dostępność Disneylandu nie musi oznaczać monotonii: sklepowe "parki Disneya" mogą przechodzić całkowitą metamorfozę znacznie częściej, niż w regularnych Disney Worldach uruchamiane są nowe atrakcje.
Dzięki temu dzieci będą otrzymywać coraz to nowe bodźce - nie będzie więc monotonnie.

Sama chętnie bym się chyba wybrała na takie zakupy.

5 października 2009

Nieefektownie, ale efektywnie - poradniki górą

Pamiętam, że gdy pojawiła się u nas "Gaga", media branżowe rozpływały się z zachwytu. Przyznam i ja, że w porównaniu z czasopismami parentingowymi typu kupa-pieluszki-smoczek, "Gaga" wydawała się miłą (i poniekąd luksusową) odmianą.

Tymczasem dzisiaj natrafiłam na wiadomość, że Conde Nast chce zamknąć m.in. magazyn "Cookie", "Gagi"!
"Cookie" - chociaż marka stosunkowo nowa (2005), stało się w pewnych kręgach brandem kultowym. W pewnych kręgach - czyli w kręgach ukochanego przez reklamodawców pokolenia 30-latków, którzy do torebek Marca Jacobsa i wakacji na Maderze (bo ponoć ostatnio modna) lub - wedle gustu - w Nepalu, dokładają do zbioru gadżetów i wrażeń...dziecko.

I właśnie takie było (no, dobrze - jeszcze jest) - "Cookie": marka młoda, dynamiczna, kolorowa: pokazująca wychowywanie dziecka jako przeżycie równie ekscytujące i ubogacające jak kurs salsy czy zorbing. Równie rozwijające co warsztaty gliny czy medytacja w buddyjskim klasztorze.

Z punktu widzenia reklamodawców - "Cookie" to brand doskonały: nie tylko dla rodziców, którzy - jak Tom Cruise - wydają na ciuchy dla swojego dziecka kilka milionów dolarów.
Czyżby kryzys spowodował, że zakładanie rodziny przestało być znowu trendy? Coś jakby mniej gwiazd i gwiazdeczek decyduje się na dziecko (największy boom chyba za nami) - zarówno w Polsce, jak i w Stanach.

Pisma parentingowe sensu stricte nie upadają aż tak spektakularnie. Sprzedają się, choć trudno mówić w ich przypadku o równie silnym jak "Cookie" brandzie. Mają podobne tytuły (pewnie po części dlatego dobrze się sprzedają - czytelnikom zmieniającym pisma, często trudno trafić na tytuł, który akurat zamierzał kupić, więc kupuje kilka - tych najbardziej ), a zamiast glamouru - oferują tylko nieco podkolorowaną codzienność.
I porady - porady,porady!
Chodzi właśnie o porady?
Kryzys sprawił, że nastał renesans wiedzy praktycznej - powróciła moda na umiejętności.
Kobieta już nie może leżeć i pachnieć, ale musi umieć wywabić plamę z czerwonego wina na obrusie i wiedzieć, że kleszcza nie usuwa się, smarując wcześniej masłem.
Popatrzmy przecież, jak ogromna jest popularność blogów prowadzonych przez matki albo forów parentingowych!
Wszędzie tam znaleźć można informacje w rodzaju "how to".
"Cookie" bardziej pokazywało jak fajnie być rodzicem, niż naprawdę tego uczyło.

Ciastko można mieć albo zjeść. Ale jeszcze lepiej je upiec.