21 września 2009

Sklepy zameldowane tymczasowo - trwały zysk dla marki

Pamiętam z dzieciństwa przeraźliwie wyjącą syrenę samochodu Family Frost.
Zaraz jednak z okolicy zbiegały się wszystkie dzieci, by kupić lody - najczęściej w kartonach, dla całej rodziny. Ewentualnie torty lodowe, zależy ile wytargowali od rodziców. Trzeba było się śpieszyć, bo sprzedawcy wcale długo nie czekali - przemieszczali się często, choć niedaleko. Dzisiaj wiem, że ogrywano w ten sposób do pewnego stopnia regułę niedostępności. Wiadomo też, że przyjemniej jest króliczka gonić, niż go złapać. Na Family Frost trzeba było być zresztą przygotowanym: to nic trudnego - szeroko dystrybuowane były przecież gazetki z podaną orientacyjną godziną (!) zaparkowania żółtego auta pod naszym domem.
Ale ten przydługi wstęp zrobiłam tylko po to, żeby przedstawić nowy (czy może odrodzony?) trend związany z marketingiem i brandingiem: tymczasowość.

"New York Magazine" ogłasza, że wchodzimy w złoty wiek sklepów pop-up.
Marki promujące się w ten sposób chcą z jednej strony - kreować niedostępność i ekskluzywność, a z drugiej - angażować klienta. To, co zdobędziemy z trudem, cenimy dużo bardziej, niż to, co dostaniemy na srebrnej tacy.

Poza tym - sklepy pop-up odwołują się poniekąd do naszych pierwotnych instynktów: polowania. Radość z upolowanej zdobyczy (czyt. zakupionego towaru) przenosi się na sam brand, przez co jesteśmy później bardziej skłonni szukać tej marki w tradycyjnych sklepach. I chociaż już wtedy nie musimy polować, tkwi w nas pewien wzorzec emocjonalny, którego nauczyliśmy się przy zakupach w pop-upie, a który zamienia w przygodę pełną wrażeń nawet najnudniejsze, najspokojniejsze zakupy.

Comme des Garçons otworzył pierwszy "partyzancki sklep" w Berlinie w 2004 roku. Miał być czynny przez rok, bez względu na to, czy okaże się on hitem, czy pomyłką. Inne miasta, w których marka otwierała swoje guerrilla stores to m.in. Barcelona, Singapur, Ljubljana, Helsinki, Sztokholm, Warszawa, Kopenhaga, Rejkiawik, Hongkong, Bazylea i Kolonia.

Zwróćmy uwagę jednak, że oprócz sklepów pop-up, Comme des Garçons ma także tradycyjne salony sprzedaży. W ostatnich miesiącach w ten sposób promowały się Hermes, Emilio Pucci, La Perla, Gap, Seven For All Mankind czy Daffy's.

Co ciekawe, w pop-upy bawią się też marki z niższej półki, ba, nawet supermarkety! Mistrzem w tej grze jest Target. Zaczął od stoiska z kolekcją Isaaca Mizrahiego w Rockefeller Center w październiku 2003.Sklep otwarty był przez pięć tygodni. Później Target powtarzał te zabiegi kilkakrotnie, ostatnio przy okazji launchu kolekcji Anny Sui.

Właśnie przy wprowadzaniu na rynek nowego produktu, marka może wiele zyskać - na zasadzie marketingu doświadczeń.
Poza tym otwieranie sklepu tymczasowego, najczęściej poprzedzonego kampanią WOM, często generuje duże zainteresowanie mediów. Także bez specjalnego zabiegania o przychylność dziennikarzy. Sama niezwykłość wydarzenia wystarczy, by prasa sama się zainteresowała.

W czasie kryzysu to także spora oszczędność na reklamie. A także na wynajmie lokali w najciekawszych miejscach miast. Kryzys umożliwił zresztą pozyskiwanie dla pop-upów nawet najbardziej atrakcyjnych z atrakcyjnych lokalizacji.

Sami wynajmujący też na tym zyskują - przyciągają uwagę zarówno mediów, jak i potencjalnych nowych najemców.
To także okazja, by "wyrobić modny adres" - a to procentuje latami.
"Advertising Age" ostrzega jednak, żeby po pop-up store'ach nie oczekiwać zysków: chodzi przede wszystkim wypromowanie marki.

P.S.
Ze zdziwieniem dowiedziałam się, że Family Frost ciągle istnieje - jednak po odwiedzeniu ich strony internetowej (bełkocząca "idea" i Comic Sans!), trzeba przyznać, że sama tymczasowość nie może być wspólnym mianownikiem: jest przecież różnica między improwizacją a prowizorką.
Ale sprzedają Haagen Dazs prawie pod domem - więc można przymknąć oko na niektóre rzeczy...

18 września 2009

iPhone to nie tylko Apple, lecz szansa dla innych brandów

Nie muszę chyba pisać, że aplikacje do iPhone'a stały się przemysłem samym w sobie. Statystyki i szczegóły można znaleźć na przykład tu i tu.

Chciałabym poruszyć problem aplikacji w sensie marketingowym i brandingowym: coraz więcej firm bowiem tworzy dedykowane aplikacje do pobrania - najczęściej za darmo.
Problem w tym, że niewiele z nich jest naprawdę przydatnych.

Owszem, sporo aplikacji pobieranych z iTunes to głównie rozrywka, często nie mająca zastosowania (jak choćby aplikacja zmieniająca ekran w dyskotekową kulę - ładny efekt i tyle).
Jeśli już, to zastosowanie w dedykowanych aplikacjach ogranicza się tylko do marki, którą promują - np. pomagając znaleźć lokale danej sieci restauracji.

Tymczasem najczęściej używanymi aplikacjami są te, które - jakże to zaskakujące - po prostu się przydają. Ot, choćby do organizowania zakładek i robienia notatek (Evernote).

Przydatność to główna zaleta, która może przyciągnąć do aplikacji odbiorców - potencjalnych klientów marki. Właśnie: potencjalnych. Prymarnym zadaniem aplikacji do iPhone'a nie powinno być promowanie marki, ale ułatwianie życia konsumentowi.
Niby proste, jednak firmy, decydując się na stworzenie własnej aplikacji, mimo wszystko wybierają promocję marki (silniejsza ekspozycja brandu kosztem możliwoości oferowanych przez aplikację).

To zrozumiałe (chcemy, żeby nasz brand był jak najbardziej widoczny), ale na dłuższą metę - raczej nieopłacalne.
Pamiętajmy, że tworząc przydatną aplikację, przywiązujemy do niej konsumentów. Ci, mogąc jej używać i ją współtworzyć (kolejne wersje?), staną się jej naturalnymi ewangelistami.

I chociaż chwalić będą aplikację jako taką, a nie markę, która jej "patronuje", to - na zasadzie efektu halo bądź efektu aureoli - splendor, przywiązanie, pozytywne konotacje z marką wyniesione z aplikacji przełożą się na prawdziwe życie. Czasami pewnie zupełnie nieświadomie.

Dawanie użyteczności bez nadmiernej autopromocji wpisuje się w trend "freekonomics" opisany przez Chrisa Andersona (tego od "długiego ogona").
Dobrymi przykładami aplikacji ciekawych, przydatnych i darmowych, są aplikacje sygnowane przez gazety i czasopisma - ot, choćby aplikacja "Style.com" - która nawiązuje do portalu Style.com i miesięcznika "Vogue".
Aplikacja jest łatwa w obsłudze, elegancka (co w tej kategorii tematycznej nie jest bez znaczenia), a przede wszystkim - dostarcza mnóstwo treści dla osób zainteresowanych modą.

Ale, ale! Świetnym przykładem (i to polskim!) jest aplikacja serwisu aukcyjnego Allegro.pl. I chociaż tutaj marka jest silnie obecna, trzeba odnotować, że mimo wszystko - jest ona nastawiona na maksymalną użyteczność.

Warto jednak zwrócić uwagę na Zippo - producenta zapalniczek ( a więc produktu mało nośnego marketingowo), który stworzył aplikację zmieniającą iPhone'a w latarkę.
Genialnie proste, oczywiste, a do tego skuteczne.

Inny ciekawy przykład - Whole Food Recipes - mnóstwo przepisów kulinarnych: kolejna aplikacja stawiająca użyteczność ponad promocją samego brandu.

Przykładów tego typu jest wiele, ciągle jednak mogłoby być więcej takich aplikacji dedykowanych, ale przede wszystkim przydatnych w codziennym funkcjonowaniu - a nie tylko będących kwiatkiem do kożucha. Takie bowiem bezsensowne rozrywki, chociaż często śmieszne, po jakimś czasie się po prostu nudzą. A wraz z nimi, nie daj Boże, może znudzić się sama marka.

13 września 2009

Retro bary, czyli stare ale nie przeterminowane

Oglądnęłam dzisiaj przez przypadek fragment programu poświęconego " prawdziwym amerykańskim hamburgerom". Twórcy dokumentu postawili tezę, że prawdziwe rodzinne biznesy, znane z amerykańskich filmów okresu powojennego, to dzisiaj już przeszłość. Prędzej czy później rozwija się bowiem z nich sieć franczyznowa, która z rodzinnym jedzeniem i starymi dobrymi czasami niewiele ma wspólnego.

Owszem, warto zauważyć, że coraz więcej jest barów stylizowanych na poprzednią epokę - moda na nostalgia marketing stała się bowiem megatrendem, dodatkowo pogłębionym przez kryzys globalnej gospodarki: czekamy aż po nowej Wielkiej Depresji przyjdzie czas nowego "'złotego wieku".
Dzisiaj jednak , jeśli są retro, to tylko dlatego, że taki był przemyślany zamysł własciciela (i franczyznobiorcy) - ale to tylko pozory.
Nie ma żadnych tłuszczów trans, a plasterki pomidorów mają identyczną średnicę. No i żadnch kalorii, na miłość Boską! Udawajmy, że jemy zdrowo.

Jest jeszcze druga geneza - próżnia innowacyjna. Właściciele takowych przybytków dalej smażą na głębokim tłuszczu i nie zmieniają przepalonego neonu w szyldzie - z lenistwa czy oszczędności. Paradoksalnie, bar taki, odbierany jest jako "prawdziwy" i z próżni, w którą wepchnęły go udawane , staje się prawdziwym trendy miejscem.

Myślę, że bardzo podobnie było z pewną znaną mi lodziarnią: Sparky's - przypominający bardziej "Ptysia" z czasów PRL-u, stał się lokalną mekką miłośników słodyczy, a na Trip Advisorze internauci (nomen omen) rozpływają się z zachwytów nad tutejszymi lodami.
Rzeczywiście - lody od Sparky'ego są jednymi z lepszych, jakie w życiu jadłam (włączając w to Haagen Dazs, które - jak się niedawno dowiedziałam, do główny przysmak Eurotrashu).

Sparky's ponoć kiedyś przeżywał już kłopoty, miał problemy z tym, by interes się kręcił.
Dzisiaj, gdy retro lodami zajada się pół stanu, a do Sparky'ego ściągają ludzie z St.Louis i Kansas City (najczęściej jadąc z jednego miasta do drugiego, nadkładają drogi, by wpaść na deser), pozostaje tylko czekać, aż Sparky's stanie się drugim Haagen Dazs. Takim bardziej dla rednecków niż Eurotrashu...